Rozdział 3: We are the worriors

885 59 6
                                    

  Przedzierali się przez gęstą roślinność. Laurenty trzymał się bardziej w środku grupy. Przyglądał się niecodziennym roślinom, które nie rosły w zwykłych lasach. Las Bladych Demonów był czymś na wzór granicy. Oddzielał on wampiry od ludzi. Praktycznie nikt się nie zapuszczał w te rejony. Choć byli śmiałkowie, którzy próbowali przedrzeć się na drugą stronę, jednak słuch o nich zaginął. Dzika roślinność, zwierzęta oraz wampiry we własnej osobie były ciężkim przeciwnikiem dla samotnego wędrowca, nie mającego chociaż namiastki instynktu samozachowawczego.

  Rozdzielili się na dwie grupy, zajmując pozycje po obu stronach kanionu. Grupa Laurentego przygotowała cały sprzęt i rozbiła prowizoryczny obóz. Kiedy wszystko było gotowe, chłopak usiadł na jakimś przewalonym pniu drzewa. Uważnie obserwował okolicę, jednocześnie bojąc się. Ze strachu nie mógł się ruszyć. Jak usiadł, tak nie był w stanie się podnieść. Nawet nie rozpiął kurtki, mimo dokuczającego upału. Zacisnął dłonie na kolanach, chcąc uspokoić ich drżenie, jednak to nic nie dało.

  Wzrokiem szukał Briana. Dostrzegł go przy dowódcy, z którym prowadził żywą dyskusję. Nie chciał mu przeszkadzać, więc wrócił do prób uspokojenia się.

  Nagle z lasu zaczął wydobywać się niebieski dym.

  – Do broni, żołnierze! – padł rozkaz z ust kaprala. Wszyscy od razu rzucili się na swoją broń, zaczynając walczyć z wrogiem.

  Laurenty przełknął ślinę. Chwycił za swój karabin. Spojrzał w las, a jego oczom ukazała się prawdziwa jatka. Walka między ludźmi i wampirami była zacięta. Wrzaski, krzyki oraz wiele podobnych dźwięków mieszało się ze sobą.

  Strzelił do jednej bestii, która o mało co nie zabiła jakiegoś chłopaka. Ta od razu padła na ziemię. Jej ciało wykrzywiało się w dziwacznych pozycjach. Drgało jakby było pod wpływem ataku padaczki, aż przestało. Tak nagle stało się sztywne.

  Przez plecy Laurentego przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Odwrócił wzrok od tego okropnego widoku. Miał tylko nadzieję, że to stworzenie niczego nie czuło, choć wyglądało to całkowicie inaczej.

  Jego uwagę przykuły dwie postaci. Stały na skraju lasu, na podobnym wzgórzu. Jedna z nich paliła papierosa, bezdusznie patrząc na całe zamieszanie na dole. Natomiast druga nerwowo obgryzała paznokcie. Co chwilę wymieniali ze sobą kilka zdań.

  Laurenty zagryzł dolną wargę. Zebrał w sobie całą odwagę i bez żadnego namysłu oddał celny strzał prosto w głowę jednego z nich. Ku jego zdziwieniu wampir bez żadnego wysiłku uniknął srebrnej kuli. Spojrzał na niego zimnym wzrokiem. Laurenty prawie upuścił swoją snajperkę.

  "Cholera!" – przeklął w myślach.

  Wymierzył drugi strzał. Nacisnął na spust. Drugi pocisk nawet nie był blisko celu. Chybił z nerwów. Ręce trzęsły mu się bardziej niż kilka minut temu. Z trudem trzymał swój karabin. Podjął się ostatniej próby, która również okazała się porażką. Czuł na sobie wiercące spojrzenie. Miał wrażenie, że ten wampir zaraz przyjdzie i osobiście go zabije. Wiele się nie pomylił.

  Tuż za jego plecami rozległ się potężny wybuch. Wszyscy będący na wzgórzu, w ułamku sekundy zostali rozrzuceni na różne strony. Laurenty poleciał do przodu. Stoczył się po zboczu, częściowo tracąc świadomość. Dobiegały do stłumione wrzaski, wybuchy, wystrzały. Jakby to wszystko działo się w innym wymiarze.

  Zdołał się otrząsnąć po jakimś nieokreślonym czasie. Pierwszym co poczuł, był rwący ból brzucha. Z trudem wsparł się na łokciach. Łzy płynęły strumieniami, mieszając się z krwią, która sączyła się z rozciętych policzków. Na jego brzuchu była głęboka rana, która intensywnie krwawiła. Opadł plecami na ziemię, szlochając z bólu i bezradności.

  – Przepraszam... – wyszeptał, zanim stracił przytomność.

*~*

  – Szybciej, nie mamy całego dnia! – Rozległ się echem krzyk.

  Bitwa skończyła się późną nocą. Wampiry odniosły miażdżące zwycięstwo, co było zasługą ładunków wybuchowych. Część lasu spłonęła. Wszędzie walały się ciała, które były dzielone na kategorie i zbierane według nich.

  – Chyba raczej nocy – zauważył jego towarzysz, odpalając papierosa.

  – Nie czepiaj się słówek – warknął w jego stronę. – Idę się rozejrzeć.

  Ruszył przed siebie, kierując swoje kroki na wzgórze. Gdy dotarł na miejsce, zaczął rozglądać się. Widział sporo ciał strzelców, którzy dzielnie walczyli, lecz polegli. Byli dobrymi wojownikami, jednak nie docenili swojego przeciwnika. Śmiertelnicy żyli w przekonaniu, że wampiry to bezmyślne istoty. Nawet nie zdawali sobie sprawy, jak bardzo byli do siebie podobni.

  Chodził od zwłok do zwłok i wiązał im na ramionach odpowiednie wstęgi. Już miał wracać, ale dostrzegł plamy słodko pachnącej krwi. Ciągnęły się aż do zbocza. Ostrożnie się zsunął z niego. Na samym dole leżało ciało nastolatka. Podszedł do niego, a zapach stał się intensywniejszy. Ukucnął przy nim, przykładając dwa palce do szyi młodzieńca. Puls był słabo wyczuwalny. Chłopak jeszcze żył, jednak jego szanse na przeżycie były niewielkie. Rana była zbyt głęboka, puls za słaby, a na dodatek utracił zbyt dużo krwi.

  Wampir przez dobre kilka minut zastanawiał się jaką wstęgę wybrać. Po tym zaciągnął jego ciało na wzgórze, żeby nie zostało pominięte. Cały czas walczył z pokusą, żeby nie rzucić się na to drobne ciało. Przez całe swoje życie nie czuł tak kuszącego zapachu. Na szczęście jego podświadomość okazała się być silniejsza.

  A żeby nie kusić losu, wrócił do swojego towarzysza, gdzie razem pilnowali pracy pozostałych. W pocie czoła oczyszczali las. Dopiero późnym popołudniem wrócili do bazy.

/Piosenka z mediów: "Warriors" – Imagine Dragons/

Artificial Vampire |Boys Love|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz