Rozdział 1

235 34 29
                                    

Kolejny tydzień zdawał się dłużyć Liel w nieskończoność. Czuła się, jakby utknęła w pętli dworskich zwyczajów, z której nie było ucieczki. Wstań, usiądź, skiń głową, wyprostuj plecy i utrzymuj fałszywy uśmiech, bo wszyscy muszą ci uwierzyć...

Liel nie pamiętała, kiedy ostatnio tak bardzo miała dość zamku i swoich rodziców, dlatego tej nocy czuła wręcz ekstazę, gdy przypinała całe naręcze sztyletów. Nie przeszkadzały jej nawet przemoczone buty i smród podziemi, którymi się wymknęła.

Ostatnie metry do Gildii pokonała niemalże biegiem – jakby ujrzała dawno zapomniany dom, który skrywał ją przed całym złem tego świata. Mimo że świat pewnie uważał, że to ona i to miejsce stanowili zło do unicestwienia.

Zapach potu i krwi dotarł do jej nosa, gdy tylko wkroczyła na salę treningową. Widok spoconych, epatujących męskością facetów pewnie zwaliłby z nóg niejedną dziewczynę, jednak ona była już przyzwyczajona i nie robiło to na niej wrażenia. Od początku była jedyną kobietą wśród zabójców, z czego bardzo się cieszyła. Nie żeby miała z tego tytułu jakiekolwiek taryfy ulgowe. Wręcz przeciwnie. Szef jeszcze bardziej ją męczył i usiłował zmobilizować do tego, aby zawsze była o krok przed męską częścią uczonych. Ale mile łechtało ego Liel to, że była oczkiem w głowie mentora i jedynym żeńskim pierwiastkiem, na którym było można zawiesić oko.

Znajomi kiwali jej głowami na przywitanie, a ona w odpowiedzi puszczała im oko. W końcu stanęła przed metalowymi drzwiami, prowadzącymi do gabinetu szefa, z których tak bardzo śmiała się pierwszego dnia pracy. Uważała bowiem, że Gildia za bardzo przesadzała z ochroną, jednak po kilku latach pracy już niejednokrotnie przekonała się, że był to bardzo niebezpieczny zawód i wspomniane wcześniej drzwi były niczym szkło dla prawdziwych przestępców.

Gdy weszła do środka, jej szef — Laurent — siedział za biurkiem, przeglądając jakieś papiery. Widać było, że bardzo się na czymś skupiał, dlatego Liel nie odważyła się mu przerwać. Grzecznie oparła się o biurko i splotła ramiona na piersi. Jej klatka piersiowa równo unosiła się i opadała i po jej oddechu nie sposób było poznać, że jeszcze kilka minut temu zerwała się jak szalona do biegu.

W końcu spojrzenie czarnych oczu mężczyzny spoczęło na jej twarzy. Laurent uniósł kącik ust i odłożywszy papiery, wstał. Poruszał się z niebywałą gracją, która była charakterystyczna dla jego wszystkich uczonych.

— Staruszek wypuścił cię z komnaty? — zaśmiał się.

Liel wywróciła oczami i posłała mu błagalne spojrzenie, wywołując kolejną falę śmiechu.

— Bardzo zabawne — odparła, odpychając się od biurka. Podeszła bliżej i spojrzała na mapę rozłożoną na blacie. Przejechała po niej paznokciem i skrzywiła się, patrząc kątem oka na szefa. — Kolejna robótka?

— Tak. Będziesz musiała rozprawić się z jednym z zabójców w północnej części Oriona.

Przez rdzeń kręgowy Liel przeszedł dreszcz. Północne tereny jej państwa były zamieszkiwane przez największe szumowiny tego kraju, od których Liel pragnęła trzymać się najdalej, jak to możliwe.

— Imię — wymamrotała ostro i całe rozbawienie w jej głosie wyparowało.

— Brevdown.

Laurent zacisnął usta w wąską kreskę i rzucił na biurko plik kartek. Liel zaczęła wertować kartotekę przestępcy.

Oczywiście – jej celem był mężczyzna.

— Masz się go pozbyć, ponieważ twoi rodzice nie zdają sobie sprawy z tego, że pod ich dachem mieszka zabójca, gotowy zgładzić ich lud.

Zabójczyni w Koronie NOWA WERSJAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz