prolog - pierwsze szepty.

410 24 48
                                    

Trucizną istnienia rozkruszył. 

Spowite mrokiem tęczówki, jakoby schowane za diabelskim podszeptem. Ukryte za lustrami osobowości prawdziwe, które nijak miały się do tańca fałszu odgrywanego. 

W blasku uśmiechów smutnych i jednostek szarych. Tańcował, aż mu nogi drętwieniem obeszły, jak gdyby szpilki miał przywdziane.

Przedstawiał z cieniem teatralne sztuki. 

Jedna rozpaczą iskrzącą była, doprawdy. Żartów w niej nielada wyzwaniem szukać, a i komedii w tragizmie jak w cyrku. Pokryte te losy żałosnym szlochem o miłości do cna zepsutej. 

Trucizną zdobionej. 

I możnaby przysiąc, że emocji na twarzy pojawiało się kilka. Niedowierzanie strachem ozdobione, jak gdyby przyszło im błądzić w parze nieczystej. 

Nieczystej jak starych fortepianowych klawiszy dźwięki. 

A szeptów bywało miliony. I tylko bywało, bo rozpływały się z dymem ciał palonych. Aż ze szklanych łez powstały lustra. Tylko, że on śmiał się do nich. Do rozpuku. Bolały go płuca.

Zabrakło powietrza. 

Aż udawane szczęście grało głównych klawisz dźwięki. Odgrywane w kółko, jak melodie stare, których miłość nie oszczędzała wcale. Przysłonięty kurtyną, a emocji za nią więcej, niż przysiągł. Targał nim szloch cichy. Łkał cichutko. Dopóki szwy nie pękły, a tkanina podarta tak na przekór i ze złością ukazała wszystkim zebranym kościom, jaką on prezentował się żałością.

Niby morderca. 

Niby człowiek. 

Niby istnienie. 

Określeń miał wiele, choć poniekąd na niby. 

A on tylko szeptał do siebie, naśladując głos mu znany. Wypowiadał swe imię, aż przesiąkły go rany. Dotykał ciała, jak gdyby przywrócił te dłonie. Utknął tak marnie we fikcji przewinień własnych. 

I każdego dnia, jak słońce w zwyczaju miało chował się przed światem, aby ukryć udawaną doskonałość. 

Naprawdę prawie pogodził się z jego odejściem. Ból przestał być krwawy, a pianino nie przesiąkło już łzami. 

I on nagle stanął przed nim, jakoby duchy z niebios powracały, choć on do piekieł należał tak szczerze. Powstały z diabelskich dłoni. Wykuty w marmurowych piekielnych ścianach. 

Tęsknił. Tamtego wieczora usechł z kwiatami. A teraz miał go na wyciągnięcie ręki. Realny, ciepły, a także uśmiechnięty. 

I w tym uśmiechu nie pasowało mu wiele, bo Getou nie miał blizn na swoim ciele. Czy zapłacił cenę za swą zbrodnię? Odpłacił raną za tchnienia odebrane? Gojo nie obchodziło to wcale. 

Podszedł do niego, przykładając drżącą dłoń do zmarzniętego policzka.

Był zimny i martwy, jak zapamiętał dokładnie. 

Szyderczy wydawał się bardziej. Jak gdyby śmiał mu się prosto w twarz, że o nim pamiętał. Jak gdyby odrzucił w niepamięć ich chwile. 

A on znów przez ten moment, był niby dla niego. 

Niby należał. 

I niby kochał. 



***

Witam płazy.

Pierwszy rozdział pojawi się prawdopodobnie jeszcze dziś, ale na chwilę obecną zapraszam was na krótki prolog.

Bawmy się na tym dobrze, bo trzeba uczcić jakoś wydanie drugiego sezonu.

Martwe szepty. †SatoSugu†Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz