4 - mój szept.

116 11 56
                                    


Pragnąłem go na wieczność, a dane mi było na urywek jedynie. Czy pogodziłem się ze stratą? Na swój sposób tak, którego akceptowalność byłaby dla innych znikoma. Odszedł ode mnie, a ja uciekłem w świat niemoralny.

A chciałem jedynie szczęścia.

Od jego śmierci minęły długie miesiące. Pełne wrzasków, bólu i krzyku, a nawet uderzeń. Stałem często przy lustrze, patrząc na siebie, aby krzywdzić się swoim własnym wyglądem. Łzy zdobiły mi buzię jak zwykle zresztą. Nie umiałem nie płakać.

Byłem żałosny. Żałośnie tęskniłem.

I mógłbym się stać marnym poetą, abyś słuchał, jak cierpi moja dusza po twej stracie. Mam nadzieję, że obchodzi cię mój żal. Moja żałoba.

Popadałem w paranoję, nie zauważając tego. Przestałem wychodzić. Dobrze, że rodzice kupili mi mieszkanie, gdy byłem młody, bo tak to przygniatałyby mnie obowiązki. Na szczęście mogłem cierpieć w ciszy, choć ona tak cicha do końca nie była, bo przecież wrzeszczałem, żebyś mnie słyszał. A może mi się tylko wydawało, nie wiem sam.

W pierwsze dni leżałem jedynie, patrząc w sufit. Nie docierały do mnie żadne bodźce, jak gdybym utknął w jakiejś marnej przestrzeni, która nie pozwalała mi na uświadomienie sobie w pełni, że ciebie już nie ma.

Jak mogłeś mnie zostawić?

Czułem, że oddycham na niby, choć mój oddech był naprawdę żywy. Żywy...

Wielokrotnie wracałem do dnia, w którym cię straciłem. Czułem twoją krew na rękach, widziałem tęczówki pełne żalu.

Dlaczego mi to zrobiłeś?

I oddałbym wszystko, aby do ciebie wrócić, i może dlatego zacząłem delikatnie świrować. No może nie delikatnie, totalnie mi odjebało, do reszty. Przez pierwsze miesiące byłem wrakiem człowieka, ale później zaczęły nachodzić mnie dziwne myśli.

Jesteś normalny – tak w kółko sobie powtarzałem. Nie byłem. Straciłem panowanie nad tym, co kłębiło mi się w myślach.

I zaczęło się niewinnie, naprawdę. Rysowałem twoją twarz na każdej możliwej kartce, a później wieszałem je na ścianach, aby móc cię podziwiać. Szeptałem twoje imię, wyobrażając sobie ciebie obok, a to dawało mi ukojenie. Przytulałem swoje ciało, mając w głowie twoje ciepłe ręce, które zawsze mnie tak obejmowały.

I szukałem ludzi podobnych do ciebie.

Tak się zaczęła moja historia, której właśnie słuchasz, bo to jesteś ty, prawda? Tobie to wszystko opowiadam. Szkoda, że już nie możesz mówić.

Spojrzałem na zwłoki, które słuchały mojej opowieści. Były przywiązane mocno do krzesła, aby mogły patrzeć wprost na mnie.

— Oh, Suguru... — wyszeptałam, patrząc na mężczyznę, który miał czarne, długie włosy i piękną bladą twarz. — Już do niczego mi się nie przydasz. — Szturchnąłem go stopą, ale nie wykonywał żadnego ruchu.

Dość szybko umarł, ale przynajmniej wysłuchał do końca. Gdy zacząłem odczuwać niemiłosierny ból, jak gdybym był po odstawieniu narkotyków, to zacząłem zabijać. Bałem się siebie na początku, dlatego przez długie tygodnie tylko obserwowałem potencjalne ofiary i starałem odciągnąć samego siebie od swoich planów, ale marnie mi poszło.

Zawsze mi marnie w życiu szło.

Przy zabójstwach zaczęły mieszać mi się wspomnienia. Już nie pamiętałem, czy na pewno umarłeś. Zawsze widziałem ciebie w tych ludziach. Czasem odzyskiwałem resztki świadomości, ale gdy szukałem ofiar, nie potrafiłem przywołać chociaż jednego powodu, dlaczego to robię.

Martwe szepty. †SatoSugu†Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz