O tym, co spędza sen z powiek

81 18 28
                                    

Róża skierowała wiatrówkę na wysokość linii telefonicznej. Wycelowała w dwa skrzeczące stwory, które szamotały się ze sobą w powietrzu. One też uznały, że to był idealny wieczór. Postanowiły go jednak przeznaczyć – jak każdy inny zmierzch – na ustalenie, kto rządził w Skotnikach, dzielnicy na południowy-zachód od centrum Krakowa, a na wschód od Tyńca.

Bobo szczerzył długie, rude zębiska, które zakrzywiały się na kształt dzioba. Legenda głosiła, że odrastały do pierwotnej długości, ilekroć gdzieś je złamał. Jego miękkie pióra sprawiały zaś, że o ile nie zapomniałby zamilknąć, byłby zarówno niesłyszalny, jak i ledwie widoczny. Obie te cechy jednak nie dawały mu przytłaczającej przewagi nad swoim odwiecznym konkurentem – ćmokiem.

Ten z kolei przez to, że miał błoniaste skrzydła, nie był niedostrzegalnym łowcą. Każde machnięcie wydawało odgłos przypominający huk wyginanego brystolu w dużym formacie. Za to miał niesamowity rozpęd i ognisty temperament. Zawziętością nadrabiał wszelkie braki swojej nieszczególnie przystosowanej do zażartych walk postaci.

Sobota wieczór była idealną porą dnia. Szczególnie, kiedy spadł ulewny deszcz po upalnym, lipcowym dniu. Matka natura miała niewiele cudowności, z których Róża mogłaby się cieszyć. Mogłaby, o ile wreszcie by się wyspała od kilku tygodni.

Zmrużyła oczy, oczekując odpowiedniej chwili do oddania wystrzału. Wiedziała, że jeżeli zawali sprawę, to będzie miała zapewnione skrzeczenie aż do samego świtu. Aż się wzdrygnęła na myśl o całkowicie nieprzespanej nocy. W końcu jakby nie wybrzydzała, trzy-cztery godziny snu zawsze były lepsze niż żadne. I pomyśleć, że gdy inni włączali sobie jakiś biały hałas, aby zasnąć, ona pragnęła jedynie ciszy...

Kobieta pociągnęła za spust, a malutka kulka poleciała we fruwające stwory. Zanim usłyszała skrzek ćmoka, posłała śrut jeszcze kilka razy, trafiając także w Bobo. Oba stwory spadły na pobocze.

Róża uśmiechnęła się pod nosem. Wreszcie zrozumiała, co miał poprzedni właściciel broni na myśli, mówiąc, że sprzedawał jej angielski sprzęt. Tam polowało się z wiatrówek na zwierzynę. Nie tylko straszyło pijaków wpadających w rowy przy polu.

Dziewczyna wybiegła z ogródka na ulicę. Upewniła się, że nic jej nie rozjedzie na tym pustkowiu i podeszła do pojękujących monstrów. Każdemu jeszcze strzeliła w głowę, aby odesłać je tam skąd przybyły.

Z chwilą, gdy rozpłynęły się w postaci czarnej mazi, rozległy się oklaski i ciche radosne wiwaty. Dziewczyna wytarła czubek trampka w trawę, pozbywając się lepkiej cieczy przypominającej konsystencją ropę.

Róża przewróciła oczami, kiedy wróciła na swoją posesję. Cały ogródek wręcz falował, gdy krasnoludki witały swoją wybawczynię.

– No dajcie spokój! – burknęła. – Rozumiem raz. Rozumiem dwa razy. Nie możecie tego robić zawsze, kiedy zestrzelę bobo czy ćmoka.

A działo się to co wieczór od czterech lat, kiedy obudził się smok wawelski, a wraz z nim inne stwory rodem ze słowiańskiego bestiariusza. Gada zamknięto szybko, ale już nic nie było takie samo...

Róża i Kosiarz WidmoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz