Prządka

7 1 0
                                    


Pamiętam jedynie intensywne światło zbliżające się w moją stronę, kiedy huk zgniatanej blachy, łamanych kości i rozbryzgu krwi przerwały moją świadomość. Nastała ciemność, lecz nie taka wszechobecna i nieprzebrana jak w bezgwiezdną noc, lecz raczej zlewająca się w zszarzałe, niewyraźne plamy barw i kształtów sumujących się w niejasne wspomnienia. Krzyki, hałasy, masa zbitych emocji wszystkich wokół, kiedy, prawdopodobnie, byłem transportowany do szpitala. Jedyne co nad sobą widziałem to trzy, piękne, aczkolwiek bardzo mgliste postacie kobiece, strzeliście stojące nad moim cierpiącym ciałem. Były pełne ciepłych emocji, niczym matka przelewająca swoją miłość na niewinne, bezbronne dziecko. I tak się w ich obliczu czułem. Były cały czas. Gdy podskakiwałem, przypięty na noszach, wynoszony z karetki. Szły obok, gdy transportowano mnie na SOR. Gdy chirurdzy debatowali nade mną, a ja powoli odpływałem, nie wiem, czy od znieczulenia, czy od nadmiaru bólu, one nie opuszczały mnie nawet na krok. A potem byłem tylko z nimi.

Stałem w szarzejącej, ciemnej przestrzeni wyglądającej, jakby ekspresjonista szybkimi pociągnięciami starał się przygotować tło swojej kompozycji. Były tam one. Niby Matka samotrzecia, każda ubrana w zdobione szaty bijące blaskiem i dostojnością i każda na innym etapie życia. Niezależnie jednak od tego, czy mówimy o tej w młodym, średnim, czy starszym wieku, wszystkie dawały wrażenie ciepłych emocji, rozlewających się w moim wnętrzu, jakbym doświadczył najczystszej, matczynej miłości. Ich twarze jaśniały dobrocią, ozdobione perłowymi, kochającymi uśmiechami przeznaczonymi wyłącznie dla mnie. Czułem się wspaniale. Zbliżałem się w ich stronę, próbując dosięgnąć tej pięknej traidy, oczekującej mojego dotyku, zachęcając mnie wyciągniętymi ramionami. Gdy mój opuszek niemal dosięgnął celu, wszystko znów zaczęło ciemnieć do momentu, aż moje powieki powoli odkleiły się od siebie, rażone białym światłem lamp jarzeniowych. Sterylne sufity, ściany i podłogi, ja w metalowym łóżku nakryty cienką, poplamioną kołdrą w długiej, wyciągniętej wprost z PRL koszuli. Szpital.

Przez najbliższe tygodnie lekarze i pielęgniarki mówili do mnie różne rzeczy. Głównie na temat mojego szybko poprawiającego się stanu zdrowia. Trochę rozmów o niczym, czyli pogoda, obecne, nic nie warte wydarzenia w polityce, show biznesie i okolicy oraz trochę miłych słów rzucanych tak samo dla wszystkich pacjentów. Dla tych, którzy nie rokowali oczywiście nieco sympatyczniejsze. Gdybym jednak miał je powtórzyć, nie umiałbym absolutnie nawet jednego słowa. Nie zwracałem na nic uwagi. Czemu bym miał, skoro jeszcze niedawno stałem przed istotami tak boskim, że wszystko wokół wydawało się mniej rzeczywiste, niż te boginie widziane w majakach konającego człowieka. Nie miało to jednak znaczenia. Chciałem jak najszybciej znów je ujrzeć. Moja apatia odnośnie codzienności sprawiła nawet, że wezwano do mnie psychologa. Nie umiał oczywiście nic poradzić, mimo najszczerszych chęci. Mój problem nie był problemem umysłu.

Nic nie dało szczegółowe opowiadanie o tym, że to, czego doświadczyłem było tak rzeczywiste, jak to, że teraz widzę przed sobą lekarzy. Żywych, namacalnych, oddychających i z bijącymi sercami. Stwierdzono śmierć kliniczną. Zapewne najłatwiejsze rozwiązanie tego, jak z pewnością go nazywano, problemu. Od pewnego momentu nie dzieliłem się tym już z nikim. Po co, skoro i tak tego nie zrozumieją? W ciągu ostatnich dni skupiłem się po prostu na przygotowaniach do wyjścia, zbierając rzeczy i upewniając się, że niczego nie zapomniałem. Pożegnano mnie z życzliwą, aczkolwiek trochę wymuszoną maniera, jeśli mam być szczery. Wyszedłem z małym, prowizorycznym tobołkiem schodząc po głównych, szerokich schodach szpitala, mieszając się szybko z bezkształtna masą społeczeństwa, beznamiętnie reagująca na leniwy deszcz padający tego dnia.

***

Od czasu, gdy wypisano mnie ze szpitala nic nie było takie samo. Co prawda zarówno rodzina, przyjaciele, moja partnerka, jak i współpracownicy byli przez jakiś czas wyjątkowo sympatyczni i współczujący względem mojego, jak im się wydawało, poważnego fizycznie przypadku. Nie to jednak było istotą. Ból szybko przeszedł, a sprawność powróciła wyjątkowo prędko. Problemem była codzienność. Wstawanie rano, jedzenie śniadania, poranna kawa, mycie zębów, całus na pożegnanie od dziewczyny, podróż do pracy, obowiązki służbowe, powrót, zakupy, obiad, wylegiwanie się przed telewizją bądź laptopem, kolacja, prysznic, łóżko, okazyjnie seks z partnerką i sen. Wszystko było tak nijakie, jak brzmi ten opis. Lub bardziej. Nie było momentu, w którym nie czułbym tego przejmującego braku w moim jestestwie, bolesnego na poziomie, którego nie zrozumie nikt, kto tego nie przeżył. Jakby zupełnie utraciło się jakikolwiek sens, już abstrahując od tego życia, lecz w ogóle cokolwiek, co mogłoby koło sensu się znajdować. Było tylko beznamiętnie ulatujące ze mnie powietrze. Powietrze życia.

PrządkaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz