Dzień nie był wcale pochmurny, czy deszczowy.
Mógłby być oczywiście, ot dla większej dramaturgii oraz symboliki, ale lato w stanie Vermont za nic miało sobie wszelkie znaki, czy zapowiedzi - wolało oferować umiarkowanie ciepłą pogodę oraz czyste niebo przecinane pojedynczą białą chmurą. W powietrzu nie czuć było wilgoci, a jedynie suchość trawy oraz unoszące się zeń pyłki. Nic więc nie sugerowało nadzwyczajności dzisiejszego dnia, choć Ida Jones, kobieta dosyć sędziwego wieku i surowego charakteru, zdążyła trzy razy zmarszczyć przyprószone siwizną brwi oraz kaszlnąć zdrowo, ot dla przypomnienia, że wciąż tutaj jest i nie wybiera się zbyt szybko na drugą stronę, ku niezmiernemu rozczarowaniu co złośliwszych sąsiadów.
- Goście idą - powiadamia zgromadzonych wokół dębowego stołu, lecz nikt nie reaguje entuzjazmem na te rewelacje. Goście zawsze byli i będą, niektórych po prostu nie widać, inni zwyczajnie nie trafiają do niewielkiej chatyny na obrzeżach Cromerth, która lubi gubić drogę zbłąkanym duszom. Salomon, szanowny małżonek Idy, chrząka jedynie w odpowiedzi nie odrywając spojrzenia od rubryki sportowej (w rzeczywistości zajęty był ukradkowym zerkaniem na swój horoskop, acz nigdy by się do tego nie przyznał); jego młodsza o ledwie trzy lata siostra Philippa chrapnięciem potwierdza jego chrząknięcie, dłoń wciąż zaciskając na pustej szklaneczce po porannej sherry i tylko Reeve, najmłodsza, a zarazem nie tak wcale młoda, bo trzydziestoletnia wnuczka państwa Jones zezuje jednocześnie na babcię i stojący przed nią pełny talerz. Szósty zmysł oraz traumy z dzieciństwa były wdzięczne za odwrócenie uwagi od jajecznicy, która podejrzanie pachniała syropem klonowym i jabłkami.
- Kto? - pyta, bo to wydaje się dosyć rozsądne. Najwyraźniej takie nie jest, bo Ida marszczy brwi po raz czwarty.
- Niezapowiedziani. Trzeba zasłonić rolety - mruczy pod nosem staruszka, wracając do okręcania jutowym sznurkiem snopków suszonych ziół rozłożonych na drewnianym blacie.
- O-kej - odpowiada Reeve, wcale nie czując się niezręcznie. W ogóle. Zamiast tego orzechowe oczy wznosi ku drewnianemu sufitowi, zastanawiając się, co ją podkusiło, żeby wakacje (tudzież przymusowy urlop spowodowany brakiem pracy i perspektyw) spędzić u dziadków. Najlogiczniejszy wydawał się minus na jej koncie bankowym, acz duma nakazywała wierzyć, że to sentyment i chęć zacieśnienia więzów rodzinnych wywabiła ją aż z Nowego Jorku. I może nacisk rodziców.
Kto wie, ona na pewno nie.
- Powinnaś jechać do miasta - informuje ją jeszcze babka, która za miasto uważa najwyraźniej centrum wsi posiadającej ledwie jeden sklep spożywczy, bibliotekę, kościół, bar oraz pralnie - Dużo rzeczy ginie. Znikają, ot tak - dodaje, bo to najwyraźniej jest to słuszny powód, żeby Ree przerwała słodkie nieróbstwo i codzienną sesję użalania się nad sobą przy odrobinie alkoholu, najlepiej na świeżym powietrzu.
- A ja mam zrobić z tym co? - słowa dobiera ostrożnie, nie pozwalając im przesiąknąć nadmierną irytacją. Każda roztropna osoba wie, że jeśli coś w równaniu się nie zgadza, wkrada się jakiś tyci błąd, tak winą należy obarczyć dzieci. Własne, kogoś z rodziny, sąsiada, miejscowe oraz zagraniczne - były przecież przyszłością narodu, a naród potrzebował na coś narzekać, zamiast słuchać nowych idei.
- Porządek - słyszy Reeve jedynie i ma ochotę schować twarz w dłoniach, jęknąć przeciągle ze skargą, bo nienawidziła swojego życia.
- Nienawidzę swojego życia - informuje swoich krewnych, odsuwając od siebie talerz.Reeve Jones lubiła wierzyć, że nie jest typem popadającym w przesadę. Nie lubiła dramaturgii, szczerość oraz prostotę ceniąc o wiele bardziej, nawet jeśli przez to często kończyła w sposób raczej nieprzyjemny. Sama, ranna, albo bez grosza przy duszy. Kiedy więc mówiła, że nienawidzi swojego życia, tak tkwiły w tym nie tylko ziarna prawdy, ale urosła z nich cała rabatka zawiści. Może dwie, albo trzy. Nie liczyła w sumie. Zaczęło się w liceum, przeciągnęło się do samego collegu, którego nie skończyła, ale zdążyła się zadłużyć na resztę swoich dni, a następnie splot niefortunnych zdarzeń trwał sobie wesoło od jednej beznadziejnej pracy do kolejnej, jeszcze gorszej. Nie było więc nic w tym dziwnego, że pogarda rozgościła się w jej wnętrzu niczym rozpieszczone kocię, na przemian wzmagając to gniew, to bezradność, a nade wszystko zmęczenie. Tak, była zmęczona. Dlatego też, zamiast spełnić w pierwszej kolejności prośbę (tudzież groźbę, ewentualnie rozkaz) babuni Idy, wolała przeciągnąć bujany fotel z ganku do ogrodu, gdzie pośród bzyczenia pszczół, mogła uraczyć się piwem ukradkiem podebranym z lodówki. Chciała odpocząć.
Niestety, jak wszystko w całej egzystencji dziewczyny (nie uważała się jeszcze za dojrzałą kobietę, biorąc przykład z Tolkiena niepytana uznała, że tak jak hobbit i człowiek osiąga - a czasem w ogóle - dorosłość w wieku lat trzydziestu trzech. Różnice wzrostowe nie miały tu nic do rzeczy), tak i ten misternie utkany plan postanowił ją zawieść. Wpierw pojawiła się chęć kichnięcia poparta słowami: cholerna alergia, następnie znalazł się pisk w uszach aż wreszcie pojawiła się przed nią niesamowita jasność wywołująca natychmiastową migrenę uniemożliwiającą zdjęcie z czubka głowy okularów przeciwsłonecznych.
CZYTASZ
Pterophyllum
Short StoryNadchodzi apokalipsa! Aby jej zapobiec, wyznaczony zostaje pomazaniec Boży, który stanie na czele niebiańskich zastępów, gdzie jako ich miecz powstrzyma koniec świata. Problem w tym, że wybrańcem jest trzydziestoletnia kobieta, która zamiast zostać...