3

404 54 3
                                    

Rose spojrzała na zegarek, zbliżała się godzina zero, ale tym razem miała wyjątkowo złe przeczucia. Pewnie po tym, co się dzisiaj wydarzyło. Musiała przyznać sama przed sobą, że była wredna wobec Jasona, ale chłop sobie zasłużył, zresztą on nie był jej dłużny. Nikt nie psuje drugiej osobie randki, a on to zrobił, tylko że ona w odwecie uczyniła dokładnie to samo, tylko, że ona spotkała go przypadkiem, nie śledziła, ale wykorzystała okazję. Został upokorzona tak samo jak ona. Może i to było źle posunięcie, ale nie żałowała. Mógł odpuścić, nic mu nie zrobiła, ale widać ten człowiek już tak miał. Dlatego nie miała zamiaru spędzać z nim więcej czasu niż musiała. I choć minęło trochę czasu od tamtych wydarzeń, między nimi atmosfera siadła i jedyne, co robili względem siebie, do sobie non stop dogryzali, chociaż ona była już tym zmęczona.

– Dobra, Rose – wypuściła powietrze mówiąc sama do siebie – pora na ciebie.

Poprawiła włosy, ubrania nie zmieniała, nie szła na randkę ani na spotkanie z papieżem, więc sweter w śnieżynki – dostała go od dziadka rok temu w prezencie świątecznym – oraz jeansy były odpowiednim strojem jak dla niej. Zeszła na kuchni, wzięła torbę z zakupami i towarzystwie dziadka udała się na sąsiednią posesję.

Punkt szósta popołudniu zapukali do drzwi sąsiadów. Rose odetchnęła z ulgą, gdy otworzyła je pani O'Connell, a nie ten troglodyta, który we wszystko się mieszał i wszystko psuł. Widok jego gęby na dzień dobry na pewno zepsułby jej humor, co nie oznaczało, że się to nie stanie, bo przecież i tak go dzisiaj zobaczy. Po prostu ich spotkanie odrobinę odwlekło się w czasie.

– Wejdźcie. Rose, możesz zanieść to do kuchni – wskazała na torbę w rękach dziewczyny. – a ja porwę twojego dziadka na chwilę.

– Oczywiście – powiedziała.

Znała rozkład pomieszczeń, bywali tutaj bardzo często, więc pewnie ruszyła wielkim holem, pchnęła duże drewniane drzwi i już była w kuchni, za którą znajdowała się jadalnia. Odstawiła przyniesione produkty spożywcze i uśmiechnęła się na widok świątecznych pierników. Babcia Jasona piekła najlepsze pierniczki na świecie, jednak nikomu nie chciała zdradzić przepisu. Kiedyś powiedziała, że dostanie go tylko przyszła żona jej wnuka ‒ czyli na pewno nie Rose. Skoro nie dostanie przepisu, nacieszy się przynajmniej teraz tymi delicjami, dlatego sięgnęła po ciastko.

– Znowu jesz? – rozniósł się głos. Zamknęła na chwilę oczy. Przysięgła sobie, że kiedyś wepchnie temu człowiekowi pierniczka do gardła.

– Mogę, to o jem – odpowiedziała i pochłonęła jeszcze jednego, stojąc wciąż do niego tyłem.

– Lepiej zacznij gotować wyjdzie ci to na zdrowie, bo od tych ciastek tyłek ci się powiększy – zasugerował i podszedł bliżej, ale nie za blisko. Po dzisiejszym to było wielce ryzykowne.

Rose miała ochotę mu walnąć. Zamknęła na chwilę oczy, żeby nie złapać poblisko leżącej patelni i nie dźwięknąć mu nią tak, żeby się nogami nakrył. Zdusiła w sobie również chęć uduszenia gada, za to się odwróciła.

– Przypominam ci, że to nie tylko moje zadanie, koleś. – Parsknęła śmiechem, gdy zobaczyła, co miał na sobie.

– Co cię tak bawi? – Uniósł brwi i spojrzał na blondynkę, która niestety była śliczna, ale miała język żmij. Współczuł facetowi, który się z nią zwiąże.

– W sumie to nic. A nie, czekaj – pstryknęła palcami – jednak coś. Ten twój fartuch z reniferem.

– Sama masz strój skrzata – wytknął jej.

– Wolę być skrzatem niż łosiem – powiedziała z przekąsem.

– Renifer to nie łoś, kurduplu.

– Jeszcze raz tak mnie nazwiesz, to jak słowo daję, skorzystam z sugestii swojego dziadka.

– A niby jakiej? – zapytał podejrzliwie Jason. Znał starszego pana i wiedział, że czasem trzymały się go głupie żarty.

– Żebym dosypała ci do jedzenia proszków na przeczyszczenie – odpowiedziała. – Co jest – uśmiechnęła się – bardzo kuszące, uwierz mi, więc lepiej mnie nie wkurzaj, Jason.

Jason już się nie odezwał. Pokręcił tylko głową i założył swój fartuch, po czym zaczął wyciągać produkty z lodówki. Cieszył się, że za tydzień są święta i że w końcu wyjedzie na długo planowany urlop. Wszystko było zarezerwowane, tylko spakować się i jechać. Niewątpliwym plusem wyjazdu było też to, że nie będzie musiał oglądać Rose przez dobre kilka dni. Ta perspektywa zdecydowanie poprawiła mu humor. I nawet to, że miał tam jechać z babcią nie było w stanie mu zepsuć wyjazdu.

W sumie Rose była całkiem miła ‒ dla wszystkich oprócz niego. Wrogość między nimi panowała od kilku dobrych lat. Nie pamiętał nawet, od czego się zaczęło. No dobra, tylko udawał, że nie pamięta. Świetnie znał powód. Cóż, naśmiewanie się z Rose w obecności kolesia, z którym umówiła się na randkę, o czym Jason tak jakby wiedział, nie było dobrym posunięciem. Skończyło się to tym, że facet sobie poszedł, a Rose była tak wkurzona, że przestała się do Jasona odzywać na dwa tygodnie. Później z kolei odwdzięczyła mu się tym samym, kiedy spotkała go na jego randce. To była jedna wielka katastrofa. Kobieta, z którą się umówił, wstała i wyszła, rzucając mu mordercze spojrzenie. Jason do tej pory pamięta, jak Rose powiedziała, niby od niechcenia, że powinien się przebadać, skoro widuje go, co chwilę z jakąś nową kobietą. To było coś, co sprawiło, że stanęli na wojennej ścieżce. I właśnie od tamtego czasu stale prowadzili wojnę, ogłaszając zawieszenie broni na ten jeden wieczór w miesiącu, co wcale nie oznaczało, że byli wtedy dla siebie mili. Wiecznie sobie dogryzali, rzucali niewybredne żarty. To była ich codzienność i zanosiło się na to, że zostanie między nimi już tak na zawsze.

– Zaczniesz w końcu coś robić, czy będziesz tak stał? – fuknęła Rose, a on zacisnął szczęki.

– Było nie obże... – urwał, bo wiedział, że stąpał o kruchym ludzie, zwłaszcza, że zmrużyła na niego oczy. Wiedział, że to mogło się źle dla niego skończyć. Gdyby nie ta cholerna kolacje już by jej wygarnął, ale ze względu na ich dziadków darował sobie puszczanie języka samopas.

– Weź się do roboty – warknęła, puszczając mimo uszu to, co chciał powiedzieć wcześniej. – Nie mam ochoty wysłuchiwać marudzenia tej dwójki, że jakieś opóźnienia mamy i muszą czekać na jedzenie. Wiesz, jacy są. Nie prowokuj mnie dzisiaj – pogroziła mu palcem – bo to się źle dla ciebie skończy Jason.

– Ale z ciebie jędza – mruknął.

– Wiesz co? – Rose miała dosyć. I tak był względnie miła, ale widać było, że on nie mógł się powstrzymać przed złośliwościami. ściągnęła fartuch i popatrzyła na niego. – Gotuj sobie sam. W końcu jesteś w tym taaaaki dobry, jeśli nie najlepszy. Ciągle się przechwalasz. Co to dla ciebie kolacja dla trzech osób?

– Zaraz, zaraz. – Zagrodził jej drogę, żeby my czasem nie uciekła. – Dezercja? – Założył ramiona na obleczoną w czarny T-shirt klatę piersiową.

– A żebyś wiedział. – Uniosła hardo głowę. Jason był przystojny, ale na tym kończyły się jego zalety.

– Nic z tego. – Pogroził jej palcem. – Nie będę gotował sam i sam siedział z nimi przy stole.

– A co? Boisz się dwójki staruszków, O'Connell?

– Nie przeginaj, Templeton – warknął.

– Radzę ci zagęszczać ruchy – popukała palcem w zegarek – zostało ci niewiele czasu.

– Siedzimy w tym razem, więc zostajesz.

– To patrz, jak zostaję. – Uśmiechnęła się słodko, zanurkowała pod jego ramieniem i już pędziła do drzwi.

– Nie tak prędko – rzucił się za nią.

Święta po sąsiedzkuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz