O trzeciej miasto spało snem głębokim, powleczone marzeniami. Tylko on nie spał, pilnując cienie na suficie. Gładkość satynowych poduszek skrywała w sobie historię setek przespanych nocy, wypisaną w ciasno splecionych włóknach.
Wychłodzona pościel stale przypominała o tym, że był tylko on i bezkresne niebo, gdy srebrzyste księżycowe światło wpadało przez podniesione rolety i leniwie kładło się na drewnianych panelach obok łóżka. Jak kot, jakieś takie samolubne, bo żyjące samo dla siebie. Odległe. Niedościgłe, będące obietnicą wolności, do której było mu tak daleko, jak stąd na księżyc.
O czwartej nad ranem myślał o przygnębiających rzeczach, a to czyniło go jeszcze bardziej nieszczęśliwym. Po czym wstawał o piątej i tak oto rozpoczynał kolejny dzień ze świadomością, że nie najlepiej robił, ale równocześnie nie czynił nic ku temu, by zmienić tę samodestrukcyjną rutynę w cokolwiek innego, jakby ta dawała mu bezpieczeństwo i była mu czymś przypisanym na stałe, podpisanym własnym imieniem i krwią, zarówno swoją jak i tą przelaną przez towarzyszy.
O szóstej wychodził z mieszkania.
Korekta: ShiroiHiganbana