VIII

90 6 0
                                    

Wszystko zaczęło się, gdy miałam dwanaście lat.

W tamtym czasie ponad wszystko pragnęłam wystąpić w szkolnej sztuce. Nie wiedziałam, skąd wziął się ten chwilowy przypływ pasji do aktorstwa, ale pod wpływem impulsu wpisałam się na przesłuchania. No i jak się potem okazało, dostałam główną rolę. Nauczyciele siedzący w jury byli pod wrażeniem, że tak ciche i nieśmiałe dziecko, potrafiło tak dobrze grać. Zresztą nie tylko oni. Nie raz słyszałam plotki rozsiewane wśród rówieśników, że moi rodzice musieli kogoś przekupić. Bo w końcu jakim cudem zahukana dziewczynka, która praktycznie się nie odzywała, mogła otrzymać rolę Kopciuszka? Musiał stać za tym jakiś przekręt.

Jak już można zauważyć, nie byłam w tamtej szkole zbytnio lubiana. Poza murami placówki miałam wielu znajomych, więc starałam się nie przejmować tym, że dzieciaki z prywatnej, dość prestiżowej szkoły mnie nie akceptowały. Mówi się trudno.

Wracając do historii. W dzień występu nie czułam się zbyt dobrze. Od rana wymiotowałam, a ból głowy towarzyszył mi nieustannie przez kilka godzin. Rodzice twierdzili, że to tylko stres i niedługo mi przejdzie. Tłumaczyli, że długo pracowałam i nie mogę zmarnować swojego marzenia przez nerwy. Mówili, że to nic takiego. Że nic mi nie będzie.

No więc pojechałam do szkoły, za kulisami przebrałam się w strój, w którym miałam wystąpić w pierwszym akcie, a w głowie wciąż powtarzałam, że nic mi nie dolegało. Skoro rodzice zapewnili mnie, że to tylko stres, czemu miałam im nie wierzyć? W końcu oni wiedzieli najlepiej.

Gdy nadeszła godzina rozpoczęcia, czułam się już trochę lepiej. Wyszłam na scenę z szerokim uśmiechem i wypowiedziałam wszystkie moje kwestie, bez żadnej nawet najmniejszej pomyłki. Stałam w świetle reflektorów, mając na sobie przepiękną długą suknię i tiarę na głowie. Przez krótką chwilę byłam najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Całe przedstawienie się udało. Wszystko wyszło bez zarzutu. Gdy po wszystkim kłanialiśmy i uśmiechaliśmy się w stronę klaszczącej publiki, coś skapnęło mi z nosa wprost na deski sceny. Przed moimi białymi bucikami wykwitła czerwona plamka, a zaraz za nią kolejne. W pierwszym momencie nie zrozumiałam, co się stało. Przez cały ten czas byłam pod wpływem tak silnych emocji, że dopiero wtedy, gdy adrenalina nieco opadła, poczułam przeszywający ból głowy.

Dziewczynka, która stała koło mnie, wydarła się wniebogłosy i ruszyła biegiem za kulisy, a sekundę później wróciła z nauczycielką, która pilnowała przebiegu przedstawienia. Nie zdążyły do mnie dobiec. Upadłam na podłogę, a publiczność momentalnie przestała klaskać. Albo po prostu urwała mi się świadomość, bo nic więcej nie umiałam sobie przypomnieć. Pamięć nie była w tym przypadku potrzebna, bo kolejnego dnia szkołę obiegło zdjęcie nieprzytomnego Kopciuszka, który całą twarz miał uwaloną krwią. Wszyscy się ze mnie śmiali.

Wtedy cierpiałam najmocniej. Trafiłam do szpitala, a szyderstwa rówieśników mogłam obserwować tylko i wyłącznie z daleka. Przez Internet wszystko wydawało się być bardziej brutalne, niż w rzeczywistości. Dzieci ukryte pod pseudonimami wypisywały tak brutalne i krzywdzące rzeczy, że po jakimś czasie rodzice zabrali mi komórkę, tłumacząc, że to dla mojego dobra. Zamiast zareagować, zgłosić to gdzieś, po prostu skonfiskowali mi telefon. Jakby to mogło rozwiązać cały problem.

Później wszystko działo się w zastraszająco szybkim tempie. Po tygodniu zostałam poddana pierwszej sesji chemioterapii. Zaraz po niej wleciały kolejne, po których straciłam wszystkie włosy. Pielęgniarki zachęcały rodziców, by namówili mnie na zgolenie bujnych kosmyków jeszcze przed rozpoczęciem leczenia, twierdząc, że później pożegnanie z nimi będzie tylko trudniejsze. Zwłaszcza dla dwunastolatki, która dopiero zaczynała przykładać większą wagę do wyglądu. Ale byłam nieustępliwa i uparłam się, że nie zetnę włosów, bo stanowiły one jedyną rzeczą, którą w sobie lubiłam. I w ten sposób po każdym przyjęciu chemii topiłam się we łzach, patrząc jak to, co tak uwielbiałam, garściami wychodziło mi z głowy.

Po chemioterapii oczekiwałam na przeszczep szpiku. Chyba nie do końca jeszcze rozumiałam, co tak naprawdę mi dolegało. Największym problemem było to, że z dnia na dzień stałam się łysa. To bolało bardziej, niż wszystkie fizyczne dolegliwości, których doświadczałam. Dwunastoletnia Vivi bardziej martwiła się, co powiedzą inni gdy wróci do szkoły, niż czy w ogóle przeżyje. A szanse były marne, bo przez bardzo długi czas nie znalazł się dawca. Wtedy nie znałam jeszcze swojej diagnozy. Rodzice mówili mi niewiele, a lekarze jeszcze mniej. Myśleli, że nie zrozumiem i chyba w gruncie rzeczy mieli rację.

To była wiosna. Przez szpitalne okna obserwowałam zakwitające na drzewach pączki kwiatów i wyobrażałam sobie, że mogę je powąchać, albo chociaż dotknąć. Oglądałam przylatujące do kraju ptaki. Zastanawiałam się, skąd przyleciały i dokąd wybiorą się, gdy nadejdą zimniejsze dni. One w przeciwieństwie do mnie, w każdej chwili mogły wrócić do domów. Były wolne.

W taki sposób odcinałam się od wszystkich tragedii, które działy się w salach obok. Udawałam, że nie słyszałam krzyków i rozpaczliwych szlochów. Dla odwrócenia uwagi, po prostu myślałam. Lekarze i pielęgniarki twierdzili, że nie zachowywałam się  normalnie. Poprosili, żebym porozmawiała z psychologiem, ale i on był przeciwko mnie. Wszyscy wmawiali rodzicom, że powinnam płakać i krzyczeć, a nie godzinami wpatrywać się bez żadnego ruchu w widok za oknem. Nazwali to depresją, ale przecież wcale nie byłam smutna. Nie jakoś szczególnie. Cierpiałam tylko przez pierwsze dwa tygodnie pobytu w szpitalu. Potem wszystkie emocje zamieniły się w otępienie.

I to pozostało ze mną do dziś. Do teraz nienawidziłam omdleń, bo po przebudzeniu miałam przed oczami gromadę śmiejących się ze mnie dzieciaków i nauczycieli, krzyczących, żeby wszyscy się odsunęli. Po każdej utracie przytomności czułam się jak bezbronny maluch, którym byłam i którym gdzieś tam w środku wciąż jestem. Wszystkie uczucia z przeszłości wracały z podwójną siłą. I tym razem sprawa wyglądała podobnie. Gdy tylko odzyskałam świadomość, zacisnęłam powieki, a spod nich wypłynęła pojedyncza łza. 

Sztuka przetrwaniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz