XXIV

73 5 0
                                    

Czas leci szybciej, gdy więcej się śpi. Właśnie dlatego kilka kolejnych dni gniłam pod kołdrą, zatapiając się w niespokojnym śnie, z którego coraz częściej wybudzały mnie dreszcze i nieuzasadniony lęk.

Lekarz stwierdził, że zwiększone zmęczenie było w moim przypadku całkowicie normalne i absolutnie nie powinnam się przemęczać. Nakazał mi ograniczenie spacerów po szpitalu i zakazał wychodzenia z mojej salki bez nasuniętej na nos maseczki. Powiedział, że po pierwszym wlewie chemii byłam jeszcze bardziej narażona na wszelkiego rodzaju wirusy, a lepiej, żebym żadnego nie złapała. Poinformował mnie też, że powinnam spożywać więcej wody i jeść regularnie, czego nie robiłam, bo jedzenie zdawało mi się bardziej mdłe niż zazwyczaj, a mój apetyt całkowicie gdzieś zniknął. Doktor zachęcał mnie też, abym poszła na zaplanowane na ten tydzień spotkanie z psychologiem, aby oszczędzić sobie wszystkich kłopotów psychicznych, które już przerabiałam cztery lata temu.

Wszystko co mówił mężczyzna, jednym uchem wpuszczałam, a drugim wypuszczałam. Nie mogłam się na niczym skupić. Rozpraszało mnie burczenie jednej z maszyn, która stała przy moim łóżku i odgłos gadających na korytarzu dzieciaków. Wszystko zdawało się być głośniejsze, niż zazwyczaj.

Kiedy lekarz wyszedł, odpaliłam jeden z ostatnich odcinków Plotkary. Nawet jeśli Ruda nie zdążyła dowiedzieć się, kto był plotkarą, zamierzałam jej to kiedyś przekazać. Nie spieszyło mi się do tej chwili, ale w razie czego, wolałam być przygotowana.

Był już późny wieczór, dochodziła pora wieczornego obchodu, więc ten dzień planowałam zakończyć tak, jak poprzednie. Skulona pod kołdrą i wpatrzona w ekran tabletu. Nawet gdybym bardzo chciała, wyjście na dach wydawało mi się wtedy niewykonalne. Obawiałam się, że zabrakłoby mi sił choćby na doczłapanie się do windy. Poza tym i tak nie miałam gwarancji, że spotkam tam nałogowego palacza, któremu zwykle nie przeszkadzała nawet zła pogoda. Tym razem za oknem panował istny kataklizm. Wiatr przewalał pobliskie drzewa, a zacięty deszcz nie ustępował ani na chwilę. Gdy patrzyłam na ulice biegnące wokół szpitala, nie widziałam żywej duszy, a gdy już jakaś się trafiła, to albo walczyła z wygiętą w drugą stronę parasolką, albo opatulała się szczelniej przemoczonym płaszczem. Nie czerpałam już przyjemności z obserwowania ludzi, którzy zachowywali się, jakby nieubłaganie nadchodząca zima niszczyła ich życia.

Chciałabym, żeby to pogoda w głównej mierze odpowiadała za mój humor. Chciałabym smucić się, gdy zaczyna padać i cieszyć, kiedy powietrze robi się cieplejsze. Przed chorobą tak właśnie było. Śpiewnie ptaków, które przylatywały, gdy tylko dni stawały się bardziej słoneczne, zawsze przynosiło mi chęci do życia. Uwielbiałam wskakiwać w kałuże i biegać w leniwie kropiącym jesiennym deszczu. Wtedy wystarczyła mi tak mała rzecz, jaką była pogoda, aby na moją twarz wkradał się szczery uśmiech.

Gdyby nie rak, pewnie zwaliłabym utratę tej umiejętności na dorastanie. Przecież większość dorosłych w zabieganiu i wiecznym pośpiechu nawet nie dostrzega czegoś tak błahego, jak zmiana pogody. Mówią „dzięki Bogu, że przestało padać, bo może więcej nie spóźnię się do pracy" albo „pieprzone słońce usmażyło mi wszystkie warzywa w ogródku" albo „mogłaby przyjść jakaś niekończąca się burza, bo strasznie nie chce mi się odwiedzać rodziców w ten weekend". Problem leży w tym, że nie zatrzymują się, by wystawić twarz do słońca i poczuć na skórze jego ciepło, nie tańczą gdy pada i nie obserwują piorunów z fascynacją. Przywykli do każdego zjawiska i nic już nie robi na nich specjalnego wrażenia, a przynajmniej nie aż tak, jak na dzieciach. Tyle że w moim przypadku dorastanie nie miało tu większego wpływu. Zamknięta w szpitalnych ścianach, albo we własnym pokoju celowo przestałam zwracać uwagę na drobne zmiany, które zachodziły za oknami, aby oszczędzić sobie obaw, że już nigdy nie doświadczę ich tak samo jak kiedyś. Nie będę wdychać mroźnego powietrza, bez strachu, że złapię jakąś infekcję. Nie opalę się na brązowo, bo moja nienaturalnie blada skóra szybko zrobi się czerwona i piekąca. Nie odbędę bójki na śnieżki z siostrą, bo wszyscy wokół zaczęli traktować mnie, jakbym była drogocenną filiżanką, która w każdej chwili może się rozpaść na drobne kawałki. Taką, którą wyciąga się z komody tylko na specjalne okazje, a na co dzień trzyma w szczelnym zamknięciu.

Sztuka przetrwaniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz