PROLOG

13 2 0
                                    

Zakładając czarne rękawiczki, myślałam tylko o tym, że dzisiaj się to skończy. Zostawię za sobą sekrety, litry krwi i łez, dokonane przestępstwa i wszystko co złe.

Las Vegas pomimo tak późnej godziny, zamiast zastygnąć w ciemności, te świeciło jeszcze mocniej niż zazwyczaj. Jednak ja zawsze byłam w cieniu. W czarnych szpilkach wdrapywałam się po schodach jednego z wielu znajdujących się tu wieżowców. Towarzyszył mi jedynie nóż schowany pod czarną spódniczką, odgłos szpilek i szelest marynarki.

Mieszkanie numer 107. Wyjęłam z kieszeni czarnej marynarki wytrych i niezauważenie przedarłam się przez drzwi. W apartamencie panowała gęsta ciemność. Przeszłam całą jego długość, by wyjrzeć z okna i ostatni raz spojrzeć na miasto. Miasto grzeszników.

Usiadłam na fotelu obok którego znajdowała się niewielka lampka i założyłam nogę na nogę w oczekiwaniu na moją dzisiejszą ofiarę, którą był sławny lekarz kardiochirurg. Nie wiem czym podpadł. Zresztą nie był to mój interes. Całym tym sprawdzeniem zajmował się szef, jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi. Jeśli wszystko grało, dostawałam zlecenie, pieniądze i miałam wykonać robotę bez zbędnych pytań i sprzeciwów.

-Jest tu kto? - szepnął mężczyzna stając w progu drzwi.

Cicho stawiał kroki, rozglądając się we wszystkie strony, gdy nareszcie jego wzrok padł na mnie. Zniszczoną dwudziestodwulatkę, której życie nie było w stanie okazać łaski.

-Znamy się? - zapytał.

W idealnie skrojonym garniturze i teczką w ręku, stanął pośrodku pomieszczenia.

-Lavender Williams, ale możesz mi mówić również twój największy koszmar, lub Per Zabójczyni. - oznajmiłam z idealnie wytrenowanym uśmiechem.

Zaśmiał się na moje słowa, a ja by nie odbiegać od towarzystwa również się zaśmiałam. Nie brał mnie na poważnie i niech tak zostanie. Wolałam zostawiać swoje ofiary w niewiedzy. Rozsądnie jest wiedzieć tyle, ile się da, ale jeszcze rozsądniej jest utrzymywać innych w niewiedzy, co do własnej wiedzy. Im mniej człowiek wie, tym łatwiej mu żyć. Tyle, że on dzisiaj zginie.

-A tak na poważnie?

-Ależ skarbie, jestem stuprocentowo poważna.

Uniosłam nóż, który błysnął w świetle zapalonej obok mnie lampy. Na jego twarzy zaczęło malować się przerażenie i gdyby nie to, że miałam za sobą lata praktyki, pewnie także trzęsła bym portkami.

Teczka trzymana w ręku opadła z hukiem na podłogę, a sam zaczął stawiać powolne kroki w tył. Jaki pech, że centralnie za nim znajdowała się ściana.

-Lubisz sztukę? - zagaiłam patrząc na jeden z obrazów Williama Turnera.

Odwrócił głowę, by wiedzieć na jaki obraz patrzę, a ja wykorzystując moment, zbliżyłam się po cichu, by stanąć przed ofiarą i przyłożyć mu nóż do gardła.

-Nic nie zrobiłem. Nie możesz mnie ot tak zabić. - wyrzucił z siebie.

Żeby mnie to jeszcze obchodziło. Każdy tak mówił, a miał na sumieniu jeszcze więcej niż seryjni mordercy, którzy zapewne w pewien sposób przysłużyli się światu. Przycisnęłam go mocniej do skóry, by po chwili z rany zaczęła się sączyć korundowa maź. Wyskomlał jeszcze tylko kilka cichych próśb i przeprosin, po czym wbiłam nóż prosto w serce. Osunął się bezwładnie na ziemię, zostawiając na ścianie ślad krwi, która w tym samym momencie na podłodze zaczęła tworzyć niewielką kałużę.

Przełknęłam z trudem ślinę, powstrzymując odruch wymiotny i przekręciłam nóż, następnie go wyjmując i wycierając o materiał jego śnieżnobiałej koszuli.

-Przesyłam pozdrowienia od Emilie i przepraszam. Naprawdę nie chciałam zrobić ci krzywdy, ale czasem nie mamy innego wyjścia. Spoczywaj w pokoju.

Wyszłam z apartamentu, zatrzaskując drzwi i powstrzymując łzy napływające do moich oczu.

Wybiegłam na zewnątrz rozkoszując się zimnem, które chociaż trochę orzeźwiło mój umysł i wyjęłam z kieszeni komórkę. Dłonie trzęsły mi się niemiłosiernie, ale zdołałam napisać jedną, krótką wiadomość do Fabia - mojego szefa. "Załatwione".

Tyle w zupełności wystarczyło, bym w końcu zalała się łzami.

Nie wybrałam sobie przyszłości, nie wybrałam cierpienia, nie wybrałam towarzystwa. To wszystko nie było moim wyborem, a w obliczu śmierci, jedynym i niewłaściwym.

Wsiadłam do wypożyczonego wcześniej czarnego SUV-a i odjechałam ze strzeżonego parkingu. Przemierzyłam miasto ze zdecydowanie zbyt wielką prędkością, ale póki nie zaczną jechać za mną na sygnale: jest dobrze.

Zatrzymałam się na obrzeżach miasta, pod jednym z budynków należących do naszej działalności. Wzięłam głęboki wdech, przetarłam twarz dłońmi i wyszłam z pojazdu nastawiona na to, co za chwilę miało się wydarzyć. Po raz już ostatni.

Wpisałam kod do drzwi, przedzierając się przez ciemne korytarze, docierając do głównego w pokoju.

-Macie wypruwać im flaki, wykłuwać oczy, podrzynać gardła, obcinać jaja, dźgać nożami w serce, rozrywać tchawice. Nie obchodzi mnie zresztą, jak to zrobicie, ale macie ich pozabijać! - dobiegł do moich uszu krzyk Fabio.

Przerzuciłam wzrokiem po wszystkich zgromadzonych, by wiedzieć, że ktoś znowu coś spierdolił. Nie było to nic nowego.

-Już jesteś. - uraczył mnie swoim spojrzeniem - Czy mówię dobrze, Lavender?

-Nawet sam nasz Bóg nie ująłby tego bardziej wymownie. - odpowiedziałam to, co chciał usłyszeć.

Na jego twarzy zagościł uśmiech, by po chwili znowu zniknął, a na afisz wpłynął obojętny wyraz twarzy. Wszyscy wiedzieli, co to oznacza.

-Wynocha! - krzyknął.

Ludzie zebrali się w popłochu, wychodząc przez drzwi i rzucając mi zawistne spojrzenia. Gdyby tylko wiedzieli. Zatrzymała się przy mnie tylko jedna osoba. Kobieta, która przygarnęła mnie pod swoje skrzydła i praktycznie mnie wychowała- Alice. Mój jedyny promyk nadziei. Potarła dłonią moje ramię, upewniając się, że dam sobie radę. Dam. Zawsze dawałam.

Drzwi zamknęły się z hukiem. Po pokoju rozniósł się zapach starych mebli, tytoniu i rumu.

-Podejdź do mnie. - zarządził.

Powstrzymałam kolejny odruch wymiotny i pokonałam dzielący nas dystans. Odłożył karafkę z alkoholem na stolik i spojrzał na mnie z góry. Chwycił mój podbródek, bym na niego spojrzała, jednak skutecznie uciekałam wzrokiem, bym nie musiała patrzeć na jego obrzydliwą osobę.

-Uklęknij.

Moje myśli krzyczały, by tego nie robić, by wykrzyczeć mu w twarz jak bardzo mnie krzywdzi, jak bardzo mnie obrzydza, jak bardzo mam tego dość.

Ostatni raz.

W końcu dzisiaj i tak się to skończy.

A przynajmniej tak sądziłam.


AIMED TO KILLWhere stories live. Discover now