Następnego dnia budzę się o szóstej rano, a rozsadzająca energia uświadamia mi, że próby ponownego zaśnięcia są z góry skazane na porażkę. Mimo że normalnie nienawidzę wstawać wcześnie, a już szczególnie gdy poprzedniego wieczoru gadałam z przyjaciółmi do pierwszej w nocy, to sycylijski klimat od razu przestawia mój zegar biologiczny.
Być może chodzi o świadomość, że jeśli będę potrzebować, wypiję najmocniejsze i najlepsze espresso, jakie kiedykolwiek piłam. Być może o to, że cały dzień będzie świecić słońce, a ja obudziłam się na tyle wcześnie, że zdążę się umyć przed pójściem na plażę na jego wschód. A być może o to, czego pragnęłam przez lata, nawet o tym nie wiedząc.
O wolność.
Nie ma to znaczenia. Ten dzień będzie wspaniały.
Z prędkością błyskawicy wykonuję poranną toaletę i na tyle cicho, by nikogo nie obudzić, nawet Lilly, zjadam w kuchni jogurt. Na właściwe śniadanie przyjdzie czas. Ubrana w dżinsy i cienki sweter, na który zarzucam ukochaną, granatową ramoneskę, z radością wyskakuję na dwór. Ku mojemu zdziwieniu jest bardziej rześko, niż się spodziewałam, dlatego cieszę się, że do torby upchnęłam gruby pled, który zrobiła mi niegdyś na drutach świętej pamięci babcia Stefcia.
Kiedy jeszcze żyła, z większą przyjemnością jeździłam na święta do domu. Babcia nie tylko zawsze ratowała mnie i moje rodzeństwo od niewygodnych pytań, ale roztaczała wokół siebie niesamowitą aurę ciepła i zrozumienia. Nawet mama nie mogła stosować typowego dla siebie terroru, który – jak podobno twierdzi terapeutka mojego brata – jest jej, toksycznym, bo toksycznym, sposobem na pokazywanie wobec nas miłości.
Powiedzmy, że to kupuję.
Mimo że ostatnio byłam u Anety ponad cztery lata temu – kiedy Marco był ledwo raczkującym niemowlakiem, a Helena zaczynała mówić – nogi same niosą mnie w odpowiednim kierunku. I nie chodzi tylko o to, że z jednej strony niebo staje się coraz jaśniejsze. Ja po prostu wszystko pamiętam. Nierówną drogę. Jasne domy. Drzewa oliwkowe. Wyschniętą trawę. Zapach morza.
Nie dziwię się Anecie, że tu zamieszkała. Za młodu obie podkochiwałyśmy się w śniadych aktorach, tyle że ja z tej miłości zaczęłam uczyć się nie włoskiego, ale hiszpańskiego, dzięki czemu – gdy Włosi mówią wolno – potrafię sporo zrozumieć. A jako że na południu Italii to prawie niemożliwe, nie rozumiem prawie nic, szczególnie po dłuższej przerwie nieużywania hiszpańskiego. Całe szczęście Leonardo płynnie mówi po angielsku, a dzieciaki po polsku.
W podskokach przemierzam ostatnie metry dzielące mnie od wejścia na plażę. Nie przejmuję się, że zabrudzę buty ciemnym piaskiem. Specjalnie włożyłam dość zużyte, lecz ukochane conversy. Bez wahania wbiegam na pustą plażę i głęboko wciągam powietrze, urzeczona widokiem, który rozpościera się przede mną.
Przez kolejne minuty podziwiam w milczeniu i bez ruchu feerię barw, które pojawiają się na niebie. Szaro-pomarańczowo-żółto-czerwone smugi nie pozostają takie same nawet przez sekundę. Jest to tak urzekające, że nie żałuję, iż nie jestem profesjonalną fotografką. Nawet jeśli ktoś umiałby oddać na zdjęciach coś tak cudownego, byłby głupcem, zajmując się czymś tak trywialnym, jak ustawianie aparatu, gdyby w tym samym czasie posiadał możliwość podziwiania tych widoków.
– Niente di che. – Słyszę niespodziewanie za moimi plecami, kiedy cała tarcza słoneczna znajduje się już na niebie, a spektakl dobiega końca.
– Nothing special? Are you kidding me? – odpowiadam po angielsku i odwracam się w kierunku intruza.
Jego słowa byłyby dla mnie zrozumiałe nawet, gdybym nie znała hiszpańskiego. Na ogół nie szukam guza, ale jawna ignorancja wobec piękna otaczającego świata, a wręcz wszechświata, sprawia, że czuję się zobowiązana pouczyć kogoś, kto wypowiada takie bezeceństwa.
CZYTASZ
Sycylijska gwiazdka (zakończona)
Historia CortaPaulina po raz pierwszy w życiu wyjeżdża na Święta Bożego Narodzenia i choć wie, że na Sycylii muszą być one inne niż w Polsce, nie spodziewa się, że odmienią jej życie tak bardzo... A to wszystko za sprawą tajemniczego, na pozór zamkniętego w sobie...