Rozdział 5

16 1 37
                                    

To noc, której nie potrafię przetrawić. Myślę o tym, że Pieck przychodząc do mnie ze świecą, pragnęła nadziei, którą brutalnie od niej odepchnąłem. Chodziło o coś znacznie więcej, coś czego nie jestem w stanie pojąć.

Słyszałem ją dosyć długo zza ścian, pragnąc tego, by to w końcu się skończyło, nie dla mnie, a dla niej. Zduszony głos Pieck rozbrzmiał w końcu w krzyku, po którym nastąpiła cisza. Pragnąłem, by wizja, w której Porco jest przy niej była prawdą. By w chwili, w której ja leżałem nieruchomo na wznak, on trzymał ją blisko przy swojej piersi, z ramion tworząc dla niej tarczę.

Skrzypnięcie drzwi, jakie słyszę zrywa mnie na równe nogi. To jednak nie moje drzwi uchylają się leniwie. Łudzę się, że to Pieck, która do mnie zagląda i niemal wyobrażam ją sobie z niewielką świecą w dłoni z oczami pełnymi blasku i uśmiechem, pytającą mnie, czy niczego mi nie trzeba. Dziewczyny jednak wcale tu nie ma. Nie mogę oczekiwać od innych działania. To ja sam muszę działać.

Tym razem to ja popycham drzwi, uchylając je delikatnie, by wyjrzeć na skąpany w mroku korytarz. Widzę sylwetkę Porco, która kieruje się w stronę jego sypialni. Wychodzi z pokoju Pieck, na ramiona narzucając koszulę, której guzika zapina leniwie. Wychodzę za nim, ale nie udaje mi się go dogonić. Moje nogi nie ruszają się nawet, choć próbuje wysłać im polecenie.

Jeśli Porco nie ma przy Pieck, kto jest jej tarczą?

Długo waham się nad słusznością tej decyzji, a im dłużej czekam, tym moje gardło zaciska się coraz mocniej, aż w końcu, popchnięty impulsem, chwytam za klamkę od sypialni Pieck, naciskając ją cicho. Drzwi otwierają się tym razem bez jakiegokolwiek skrzypnięcia. Pomimo panującego w środku mroku, jestem w stanie dostrzec zarys jej ciała na łóżku. Wyrzucona do przodu ręka ucieka jej spod kołdry, którą naciągniętą ma na głowę. Spod pierzyny wystaje jej jedynie stopa, którą przykrywam dla niej ostrożnie.

— Wróciłeś, Porco? — Głos Pieck jest przytłumiony przez kołdrę, pod którą się ukrywa. Jest lekko ochrypnięta, a może zmęczona. A może to coś innego blokuje jej gardło od słów.

— Przepraszam, Pieck — odpowiadam szeptem, tak by nie poznała mojego głosu.

— Obejmiesz mnie, Porco?

Jak to jest, że jednocześnie pragnę spełnić jej prośbę, a jednak coś mnie powstrzymuje? Ogarnia mnie poczucie żałości, że chcę wkładać w usta Porco słowa, jakie uszczęśliwią Pieck, a w jego ciało gesty, które sprawią jej przyjemność. Jeśli jednak, któreś spośród naszej trójki ma cierpieć, wolę być to ja.

Klękam wolno przy łóżku, ramię opierając o materac, by pochylić się nad skuloną pod kołdrą Pieck. Powstrzymuję się, by nie pochwycić jej mocniej, choć to niebywale trudne. Tym razem i ręka dziewczyny ucieka pod pierzynę, ale nie sama. Zgarnia moje ramię, na co cały sztywnieję. Moje serce uderza mocno, jakby próbowało wyrwać się z klatki kości. Pozostaję pochylony przy Pieck, dając jej złudzenie, którego pragnie. A może to moje pragnienie i tylko traktuję to jako wymówkę?

Nie mam odwagi, by odezwać się słowem, dlatego, kiedy Pieck pozwala mi wyplątać ramię z jej objęcia, zapalam świecę, pozostawiając ją na szafce z boku, by choć ten jeden płomyk mógł przynieść jej ukojenie od ciemności.

— Dziękuję — słyszę.

Nie wiem, czy dziękuje Porco za to, że wrócił, za objęcie, czy może za pozostawienie zapalonej świecy. Wiem za to jedynie, że pętla losu nie może istnieć. Niemożliwe jest, by inny wybór doprowadził mnie właśnie do tego momentu. Wystarczyło, żebym nie nakrył płomyka dłonią, pozwalając Pieck na pocałunek. Myślałem, że to odwaga, ale tak naprawdę stchórzyłem.

Wspomnienia motylaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz