— List do pana, panie Kirstein.
— Od kogo?
— Nie ma nadawcy.
Niewielki list w białej kopercie trafia w moją dłoń, ale kiedy chcę rozciąć papier nożem, stojący w przejściu do pokoju kamerdyner, pochyla się, chcąc jeszcze coś mi przekazać. Pozwalam mu na to skinieniem głowy, niewielki nożyk odkładając na kredens.
— Ktoś chce się z panem spotkać. Twierdzi, że jest pana przyjacielem. Ma ponoć wspaniałe wieści, którymi chce się podzielić.
Jeśli to wspaniałe wieści, a osobą, która czeka na spotkanie ze mną jest mój przyjaciel, przekazać musi tylko jedno. Kąciki moich ust unoszą się w uśmiechu pełnym szczęścia, ale i bólu, który rozlewa się po całym moim ciele. Jestem jednak gotów na ten ból. Jest on częścią złożonej przeze mnie obietnicy.
*** *** ***
Kiedy budzimy się, tracimy sen, który wyślizguje się spod ciężkich, unoszących się wolno powiek. Jest jak ziarenka piasku, które uwięzione w naczyniu śnienia ma sens, jednak wraz z otworzeniem oczu, rozsypuje się, a jego logika ucieka. To, co przesypało się między moimi palcami wraz z dźwignięciem się do siadu to jednak nie sen.
Dosyć długo wpatruję się w otwartą dłoń, starając przypomnieć sobie o czym takim śniłem i dlaczego sen ten pozostawia we wnętrzu mojej piersi niebywały ból. Wiem jedynie, że śniłem o sobie. Byłem to ja z przeszłości, będącej jednocześnie i przyszłością. Reszty nie pamiętam i nieważne, jak bardzo staram się przypomnieć sobie, co takiego straciłem, że moje człony krzyczą z tęsknoty, nie jestem w stanie.
Zawieszone wciąż nisko słońce, które dopiero, co zaczęło wyłaniać się znad liniii horyzontu, przenika przez rozsunięte zasłony, dosięgając w końcu i mnie. Wciąż jestem ospały, dlatego pozwalam promieniom, by oślepiły mnie przez chwilę, nim decyduję się na uniesienie ramienia i zablokowaniu ostrego światła. Być może przeżyłem już taki dzień, a może to zwykła rutyna, która kieruje moim ciałem, kiedy podnoszę się z łóżka.
Bez wątpienia w swoim życiu przeżyłem już ten dzień, a może nawet i ich setki.
Kolano daje mi się we znaki, kiedy opieram się na jednej nodze całym ciężarem. To pamiątka, jakiej nabawiłem się podczas służby i która zasypała przede mną drogę żołnierza, którą kroczyłem. Teraz pozostaje mi już tylko spokój, będący komfortem, którego wcześniej nie doceniałem.
Z okna wysokiej kamienicy widać dobrze rozciągający się rynek, który pełny jest przechodzących od straganów do straganów ludzi. Nigdy nie robię zakupów, zajmuje się tym kucharka Braus i kamerdyner Springer. Zazwyczaj po wybudzeniu siadam do czytania dzisiejszej gazety, którą przeglądam podczas picia kawy. Tym razem jednak przełamuję monotonię, w której tkwię, ruszając od razu na miasto, bez większego powodu, choć moje ciało porusza się, jakby już znało cel.
Stragany pełne są rozmaitości, zaczynając od owoców i warzyw, a kończąc na tekstyliach i innych przyborach do domu. Mnie nie interesują zakupy, ale rozglądam się i tak dla zwykłego zaspokojenia ciekawości. Zawieszone tuż pod zadaszeniem stoiska świecidełka zwracają mogą uwagę i choć nie zamierzam nic kupić, zatrzymuję się, lekko się garbiąc, by móc zajrzeć do środka, palcem dając pstryczka motylej zawieszce, która wprawiona przeze mnie ruch, zaczyna obracać się i kiwać sprawiając wrażenie, jakby dwa uwięzione w szkle kryształowych elementach motyle, naprawdę latały.
Zawieszka kończy swój taniec, a ja odchodzę, by pozwolić, żeby moje miejsce zostało zajęte przez innych kupujących. Tego dnia ludzi jest tutaj wyjątkowo dużo, wszyscy obładowani, z torbami i szerokimi wiklinowymi koszami. Pozdrawiają siebie ruchem głowy i zdejmowanymi czapkami, przeciskając między ciałami, by dostać się do wszystkich straganów. Co krok słychać na tle gwaru odgłos kół oraz dźwięk trąbek i dzwonków, kiedy ktoś przejeżdża rowerem lub wozem.