I

24 4 0
                                    

Spencer

Wracałem do domu z siatką zakupów. Kupiłem dostatecznie dużo rzeczy, by starczyło wszystkiego, tak abym nie umarł z głodu. Co najmniej na kilka nadchodzących dni. Tak przynajmniej szacuję. Świadomość, że cotygodniową wyprawę do najbliższego supermarketu mam z głowy, a co za tym idzie w zasadzie nie muszę nigdzie indziej wychodzić napawała mnie swego rodzaju spokojem. Uśmiechnąłęm się gorzko pod nosem, choć w zasadzie równie dobrze mógłbym zacząć płakać. Rok temu zupełnie nie spodziewałbym się takiego obrotu spraw. Że ja, Spencer Brennan, otwarty, z wielkimi marzeniami i planami stanę się tym, kim jestem dzisiaj. Ponurym, zamkniętym samotnie w domu rodzinnym wrakiem człowieka. Przez rok jednak wiele może się zmienić, jak widać również na gorsze, czego jestem żywym przykładem. Prychnąłem sam do siebie i miałem już wsiadać do samochodu, gdy zauważyłem dziwnie zachowującego się mężczyznę, który stał bez ruchu kilka metrów ode mnie. Zmrużyłem oczy i poprawiłem okulary nie będąc pewny czy dobrze widzę. Było już prawie całkowicie ciemno.

– Bob? – Odłożyłem zakupy na ziemię i podszedłem bliżej nieco zaintrygowany. –  Bob, wszystko w porządku? – Zapytałem gdy ujrzałem ślady krwi na jego koszuli. Przez sekundę zastanawiałem się czy aby nie mam jakiś pieprzonych halucynacjii, ale nie, jego koszula była poplamiona krwią.  Zacząłem szybciej oddychać. Przypatrywałem się mu oczekując jakiejkolwiek odpowiedzi zupełnie zdezorientowany. Na skroni mężczyzny widoczne były błyszczące kropelki potu, a on sam wyglądał jak w jakimś amoku. Czyżby był ranny? A może ktoś go pobił, tylko po co? Mężczyzna jest zupełnie nieszkodliwy, jednak patrząc na niego w tej chwili miałem zupełnie odwrotne wrażenie.

Bob Richardson to dobry znajomy moich rodziców. Prawdę mówiąc chyba były znajomy. Często nas odwiedzał wraz z żoną Julie do czasu, gdy dwa lata temu Julie zachorowała i niedługo poźniej zmarła. Od tamtej pory nigdy nie odwiedził rodziców, nie jestem pewien czy mają jakikolwiek kontakt. Widuję go czasami gdzieś na mieście, macham mu na powitanie i uśmiecham się, on jedynie kiwa głową i idzie dalej, raczej nie rozmawiamy. Pamiętam jak raz, jakieś trzy miesiące temu wracałem z apteki i prawie na niego wpadłem. Stwierdziłem, że nie wypada tak po prostu go ominąć, biorąc pod uwagę, że za dzieciaka często przebywałem w domu jego i Julii, dlatego też zacząłem rozmowę. Zapytałem co słychać i jak się mają jego dzieci, Marlo i Avery. Bob pospiesznie odburknął jedynie wymijające "W porządku" i "Dobrze", po czym bez słowa mnie wyminął i to by było na tyle. Mężczyzna strasznie przeżył śmierć żony, zamknął się w sobie na dobre, w pewnym sensie odizolował się od wszytkich bliskich mu osób. Postawił niewidzialny mur między sobą, a resztą świata. Był wrakiem człowieka, nie przypominał dawnego siebie w najmniejszym stopniu, snuł się zupełnie jak duch. Wyglądało to tak, jakby istniał jeden Bob gdy Julie żyła i kolejny Bob po jej śmierci, kompletnie pusty w środku. Prychnąłem, bo zdałem sobie sprawę, że w zasadzie sam zachowuję się podobnie. Niewiele się różnimy, może nawet wcale. Przerażające jak jedno wydarzenie może zmienić człowieka o sto osiemdziesiąt stopni, wywrócić całe dotychczasowe życie do góry nogami.

– Hej, jesteś ranny? –  Kontynuowałem. - Mogę zadzwonić po pogotowie, albo policję i... – Przerwał mi.

– Nie. – Wyszeptał nawet na mnie nie patrząc. – Wszystko w porządku. – Dodał beznamiętnym tonem i zaczął się oddalać powolnym krokiem. Stałem przez chwilę kompletnie zbity z tropu i obserwowałem jak postać mężczyzny powoli znika z pola mojego widzenia. Byłem strasznie skołowany. Nie wyglądał na rannego, tak przynajmniej mi się wydaję, wyglądał bardziej jakby po prostu umazał się krwią, tylko po co miałby to robić? I to jego dziwnie nieobecne zachowanie, tak jakby był tu ciałem, a umysłem zupełnie gdzie indziej. Nie wiedziałem co o tym myśleć, ale co mogłem zrobić. Najwidoczniej nie chciał pomocy, a ja nie chciałem się narzucać. Spróbowałem, odmówił, więc chyba wszystko musi być w porządku. Przynajmniej taką miałem nadzieję. Pokręciłem głową i zarzuciłem na głowę kaptur. Wróciłem do samochodu, włożyłem zakupy do bagażnika i odjechałem w kierunku domu. Domu którego nienawidziłem prawie tak samo mocno jak go kochałem. Nienawidziłem za to, że był pusty. Kochałem za to, że przypominał mi o wszystkich dobrych momentach. Miałem zbyt wiele ciepłych wspomnień, a każdy kąt, każdy mebel niósł ze sobą historię naszych żyć, każda rysa, każde mankamenty przypominały mi o tych dobrych chwilach, za którymi tak cholernie tęskniłem, bo wtedy wszyscy byliśmy szczęśliwą rodziną, a nie jedynie duchami, którzy utknęli w martwym punkcie, i którzy nie wiedzą jak z tego punktu wyjść. Cały budynek był miejscem wspomnień z czasów gdy byliśmy rodziną. Z czasów gdy moi rodzice nadal byli moimi rodzicami, a mój brat wciąż żył. Może to idiotyczne, ale bałem się, że jeśli opuszczę ten dom, moje wspomnienia  powoli ulegną zapomnieniu, a do tego nie mogłem dopuścić.

The Worst Mistake | _olaxyzOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz