Co roku smocza góra wyrzucała ze swych trzewi pył. Pył ten osiadał na zieleniące się pola, pokryte łupkiem dachy i brukowane uliczki, cichutko spływał na gałązki winogron i świeże pączki jabłoni, wciskając się w każdą szczelinę, by kilka dni później przebudzić swą moc. Wiedzieliśmy, co przynosi. Zmorę.
Jednak ten rok był szczególny. Góra wyrzuciła pierwsze pyły już po nowym roku i od tego czasu nieprzerwanie zasnuwała błękit nieba chmurami, metodycznie, raz za razem, w odstępach kilku dni czy tygodni, coraz wyraźniej pokrywając nasze ziemie popiołem i zamieniając tętniące życiem miasto w skamielinę. Pył był wszędzie. Lepił się do ust, drażnił skórę, wdzierał w ubrania, a każde próby pozbycia się go z naszych ciał i mieszkań kończyły się fiaskiem. Pobliskie strumienie niosły ze sobą całe masy tego świństwa, więc obmycie się w ich wodach, nic nie dawało.
Ludzie ze zgrozą spoglądali na coraz częściej krztuszącą się górę i co dzień ze strachem patrzyli sobie w oczy. Bo gdy wokół źrenic robiły się ciemne obwódki, zmora rozpoczynała żniwo. Postępowała jednak w różnym tempie. Czasem wystarczyły dwa, trzy dni, a czasem trwało to miesiącami, choć finał był zawsze ten sam. Oczy zapadały się, zamieniając w dwie puste szczeliny, ciało obumierało, gniło, aż do wysuszonej, szarej skorupy, a z pleców wyrastały błoniaste kończyny. Gdy przemiana dokonała się, smoczydło rozpadało się, wydając z siebie przeraźliwy skrzek. Atlantyda rozbrzmiewała ich echem , a że z każdym dniem zaraza postępowała coraz prędzej, nie zważając na status, wiek czy umiejętności, ten jazgot ludzkich wynaturzeń coraz głośniej dudnił mi w głowie.
– Znów to samo – westchnęłam, odsuwając od siebie następną próbkę.
Od kilku miesięcy prowadziłam badania nad stworzeniem eliksiru, który zatrzymałby to żniwo. Bezskutecznie. Udało mi się wyselekcjonować cząstki chorobotwórcze, udało mi się je zneutralizować, ale cóż z tego, skoro wciąż nie udało mi się zatrzymać postępu choroby.
– Co tu robisz?
Obróciłam się, by spojrzeć w oblicze Taidy, sofistki i mentorki, która kierowała moją nauką magii przez ostatnie dwanaście lat. Kasztanowe włosy czesała w ciasny kok, co tylko podkreślało jej orli nos i migdałowe, czarne oczy, a długą, błękitną tunikę przewiązywała mocno w pasie, jak za karę.
– Jutro zawiązanie – przypomniała sucho. – Już powinnaś być w domu, a nie budować garba.
– Powinnam – przytaknęłam.
– To nie byle jaka magia, Kassandro, wyczerpie cię do suchej nitki.
– Wiem, przepraszam.
Taida otaksowała mnie krótko i badawczo, otworzyła usta, jakby chciała coś jeszcze dodać, a jej wzrok spoczął na moich pokrytych barwnikami dłoniach. Sapnęła cicho, wiedziałam jakie ma zdanie na temat badań, bezsensownych rzecz jasna, ale nie wyraziła go raz jeszcze, tylko powiedziała:
– Niech Atena nad tobą czuwa.
– I wybierze?
– Wybierze – powtórzyła za mną, zatrzymując się w progu. – Choć nie powinnaś tego chcieć, to zarówno dar, jak i brzemię.
W jej słowach wyczułam gorycz, jednak nim zdążyłam o to zapytać, już jej nie było.
Zawiązanie. Rytuał Panatenajów, święta bogini mądrości, Ateny. Nazwa rytuału wiązała się z kilkoma znaczeniami. W ten dzień osiągało się ostateczny kształt mocy, energetyczną dojrzałość, wtedy też adepci wstępowali do królewskiej armii, jak i coś co wzbudzało najwięcej emocji, czyli wówczas odbywało się zawiązanie losu kobiety i mężczyzny nierozerwalną więzią. Lecz nie, nie wszystkich. Atena splatała ze sobą najzdolniejszych, pięć par, czy duetów, jak zwał, tak zwał, które od tego momentu rozwijały swe zdolności razem. Potęga Atlantydy. Połączenie magii i siły. To dzięki zawiązanym stanowiliśmy królestwo nie do zdobycia, bastion nauki i rozwoju, potęgi...
CZYTASZ
Atlantyda: Smoczy Pył
FantasyAtlantyda ocieka w bogactwa; jej budynki pokrywa marmur, złoto i kryształy, otaczają ją mury i niepokonane wody. Liczne podboje, odkrycia naukowe i rozwój magii sprawiły, że stała się mocarstwem, któremu nie zagrozi żaden najeźdźca. A jednak jej lud...