Obraz sylwetki przed moimi oczami dwoił się i troił, rozchodził na boki, rozciągał, rozjeżdżał, aż zmrużyłam oczy do niewielkich szparek i kilka tych niewyraźnych maziai nałożyło się na siebie, tylko po to, by ukazać mi dezaprobatę na twarzy Janisa.
– Król chce z tobą rozmawiać o świcie – powiedział, klepiąc mnie po policzku, bym otrzeźwiała. Machnęłam głową w proteście. – Przyjdź pod bramę, będę czekał o brzasku. Zrozumiałaś? Rozumiesz? – powtórzył, gdy nie zareagowałam.
– Tak, taaa... będę.
Pokręcił jeszcze głową, a jego spojrzenie spoczęło na drewnianym kubku w mojej dłoni, w połowie opróżnionym z cierpkiego wina.
– Powinnaś go odłożyć.
– Jeszcze nie. Widziałeś z kim je... – czknęłam – stem?
Westchnął, nawet nie upomniał mnie, że zwróciłam się do niego po imieniu. Może powinien. Lecz byłam poirytowana. Zmęczona. I przerażona tym, co mnie czekało. A w dodatku przez cały ten cholerny czas, czułam tę obecność energii na granicy mojej. I nieważne, gdzie był. Gdzie się pałętał, czy upijał jak ja tego wieczora. A może pieprzył. Nieważne. Sama jego obecność drażniła mnie, bo ze wszystkich normalnych facetów w Atlantydzie, wybór Ateny musiał paść na niego.
Nasza wzajemna nienawiść miała początki w dzieciństwie. Podkradał mi słodycze, ciągnął za włosy, rzucał we mnie kamieniami, przezywał i denerwował przy każdej nadarzającej się okazji. Z biegiem lat ta niechęć przerodziła się w ignorancję, ja gardziłam jego stylem życia, polegającym na piciu, zabawie, kpieniu z zasad moralności i etyki, a on moim, pogrążonym w książkach i badaniach. Oczywiście, przy każdej nadarzającej się okazji dawaliśmy upust naszej wzajemnej wzgardzie. A teraz. Zostaliśmy na siebie skazani.
Dlatego, choć stronię od mocnych trunków, przeważnie rzecz jasna, to gdy po tym wszystkim zobaczyłam beczki pełne wina, wiedziałam, że to moje jedyne lekarstwo.
– To nie sprawi, że więź zniknie – zauważył Janis.
– Ale – uniosłam jeden palec – gdy się porzygam na jego widok, zwalę na wino.
Machnął tylko dłonią i zostawił mnie samą. Tak, wiem, beznadziejny przypadek.
Dzień chylił się ku zachodowi, pomarańczowe promienie wbijały się w miasto jak strzały, złocące fasady, opromieniając figowce i jabłonie oraz podkreślając kunszt wielkiego Severesa – oddane w najmniejszym szczególe syreny, których ciała wyginały się w niemożliwych dla śmiertelników pozach, skrząc i połyskując mlecznym marmurem i strumieniami wody, które spływały po ich ciałach. Gdzieś tam w oddali majaczył cień smoczej góry, który coraz zachłanniej wyciągał palce w stronę miasta.
Siedziałam na schodach, wpatrując się jak ludzie wirują w tańcu, śmieją się, żartują, tulą, piją wino i delektują słodyczami. Całe rodziny z dziećmi, kapłanki, strażnicy, urzędnicy, a nawet król i królowa... tego dnia nie istniały podziały, wszyscy czerpali radość z tej upojnej nocy, wspólnie. Przy fontannie rozłożyli się muzykanci, których skoczne melodie wtórowały biesiadzie, a mi żal ściskał serce. Zazdrościłam im. Tej swobody. Tego zapomnienia. Tej radości, która tryskała z nich jasnym blaskiem. Ja tak nie potrafiłam.
Znów przypomniałam sobie puste oczodoły, pałające żądzą mordu i nienawiścią. I ten odór śmierci. Wzdrygnęłam się.
– Jak się czujesz?
Zogniskowałam spojrzenie. Taida. Słyszałam jak chrząka rozczarowana, ale odwróciłam już wzrok, wlepiając go w kubek. Siadła tuż obok.
– Gdy przechodziłam zawiązanie, zemdlałam.
CZYTASZ
Atlantyda: Smoczy Pył
FantasyAtlantyda ocieka w bogactwa; jej budynki pokrywa marmur, złoto i kryształy, otaczają ją mury i niepokonane wody. Liczne podboje, odkrycia naukowe i rozwój magii sprawiły, że stała się mocarstwem, któremu nie zagrozi żaden najeźdźca. A jednak jej lud...