Jedna...druga...trzecia, jest ich coraz więcej. Pojawiają się nagle, przestaję nad tym panować.
Wstaję i idę przed siebie, wkładam ubrania i wychodzę po cichu z domu. Opuszczam mój azyl. Wychodzę na zewnątrz i staram się złapać oddech, którego nie czułam już od bardzo dawna. Powietrze powoli wypełnia moje płuca pozwalając krwi wpłynąć w żyły, a skórze się zaróżowić. Było ciemno, więc nikt i tak nic nie widział. Ruszam przed siebie. Idę pozwalając łzom spływać po moich policzkach. Nie ze żalu, nie z tęsknoty. Ze strachu. Przed Nim. Docieram przed starą, zniszczoną bramę, którą tak dobrze znam. Bywam tutaj przynajmniej dwa razy w tygodniu. Od kilku miesięcy. Przychodzę na spotkanie z Nim. Przekraczam próg starego cmentarza i zmuszam swoje ciało do kroku. Ciało przeszywają dreszcze. Oczy stają się ciemne. Koszmar się ponawia. Staję przed grobem z ciemnego marmuru i powoli zdejmuję z głowy kaptur. Moje czarne, poszarpane i zniszczone włosy wypływają i okalają zapłakaną i bladą twarz. Moja bladoróżowa i popękana warga zaczyna się trząść a ciało przeszywają spazmy dreszczy. Nogi zaczynają się uginać pod ciężarem ciała a skórę zaczynają pokrywać szare pęknięcia. Oczy uzupełniają się czernią. Cmentarz zaczyna wypełniać mgła, a ja upadam na kolana. Zmuszam się do podwinięcia rękawa bluzy i spojrzenia na tworzącą się tam bliznę. Jedno z pionowych pęknięć zaczyna krwawić. Krew pokrywa moją rękę i formuje na ziemi kałużę.