Dzisiejszy dzień nie jest tak piękny, jak poprzedni. Zbierające się nad miastem gęste chmury, wiszą nade mną, niczym chmara kłębiących się nieszczęść, przysłaniając swym ogromem wszelkie nadzieje. Zdają być się odzwierciedleniem nędznego samopoczucia, które w ciągu kilku godzin zdążyło pogorszyć się znacząco. Wczorajsze nabożeństwo nie przebiegło tak, jakbym sobie tego życzyła. Właściwie było jedną wielką katastrofą, gdy pochłonięta przedziwnymi wydarzeniami ranka, zdążyłam pomylić się kilkakrotnie w pierwszym czytaniu z Dziejów Apostolskich. Wypowiadane zdania były nieskładne, imiona mieszały się, a literki przed oczyma skakały i rozjeżdżały w przeróżne strony. Ludzie szeptali, plotkując przed obliczem Boga, a ja zemdlona zapachem kościelnego kadzidła, prawie odpłynęłam przy ambonie. Moje zachowanie stanowiło punkt zapalny, a karą za niedopatrzenia, według wyprowadzonego z równowagi ojca, było zamknięcie mnie w pokoju i pokuta przy modlitewniku, oznaczająca także pominięcie kolacji. Dostałam solidny szlaban, uwzględniający jedynie wyjścia do szkoły, a matka w akcie desperacji przestała się do mnie odzywać, solidarnie przytakując mężowi.
Postanowiłam więc odpłacić pięknym za nadobne i zerwać się z lekcji, nie myśląc o potencjalnych konsekwencjach lekkomyślnego wybryku. Nie wiem, co sobie wyobrażałam, przychodząc we wskazane przez nieznajomego miejsce. Chciałam utwierdzić się w przekonaniu, że to wszystko mi się śniło, że doświadczyłam jakiś chorych urojeń, ale namacalny dowód, w postaci wiadomości tekstowej temu za każdym razem przeczył. Uznałam, że to moje jedyne wyjście, ratownicza lina rzucona przez los, jakiej powinnam się chwycić, by nie utonąć.
Otrząsam się z przytłaczających wspomnień minionego dnia i spoglądam nieufnie na pomnik Generała Moultrie, wyeksponowanego w samym sercu White Point Garden. Zawieszam wzrok na tablicy upamiętniającej, a pewna refleksja, raczej dołująca, majaczy mi w głowie. Gdybym umarła, czy ktokolwiek by się tym przejął? Rozpacz rodziny byłaby, jak mniemam chwilowa, znienawidziliby mnie, gdybym targnęła się na własne życie, okrywając hańbą nazwisko po wsze czasy. Jedynie Mimi, jako najlepsza przyjaciółka z początku odwiedzałaby mnie i opowiadała o nowinkach, jakie przyniosła z liceum, domu, pracy. Z czasem jednak przychodziłaby rzadziej, zajęta własnym życiem i nowymi znajomościami, by zapełnić pustkę po stracie. Zbieram się w sobie i biorę uspokajający oddech, wypuszczając ze świstem powietrze. Nie mam nic do stracenia, prawda?
Lucyfer, Lucyfer, Lucyfer.
Wypowiadam z obawą prawdziwe imię demona trzykrotnie, mając świadomość, że robię z siebie idiotkę na środku placu. Skąd pomysł, że faktycznie zareaguje na moje wezwanie? Skąd pewność, że mnie nie zwodzi, bawiąc się przednio tam, gdzie aktualnie przebywa? Skąd ta nagła desperacja? Rozglądam się wokół, ale tak jak przypuszczałam, nic się nie dzieje. Tkwię w tym stanie dobre pięć minut, aż w końcu uświadamiam sobie, że dalszy postój jest bezcelowy. Zawracam, przyspieszając chód, by odejść stąd jak najszybciej. Przepełnia mnie złość wymieszana z rozczarowaniem i nie wiem, które z tych uczuć dominuje bardziej. Idę przed siebie, kalkulując w głowie, na którą lekcję zdążę, wsiadając w miejski autobus, o ile nie jest znacząco opóźniony w czasie.
— Tak szybko się rozmyśliłaś?
CZYTASZ
𝐑𝐨𝐦𝐚𝐧𝐜𝐞 𝐂𝐥𝐮𝐛 | One Shoty
FanficZbiór krótkich opowiadań bazujących na popularnej grze Romance Club. Wszelkie kluczowe postacie zaczerpnięte zostały z aplikacji, ja tylko dorabiam im historię. One Shoty na tyle odbiegają od gry, że można je śmiało czytać bez znajomości książek R...