Lina
Myślałam, że nic mnie już w życiu, nie zdziwi. Jednak za każdym razem jestem albo mile zaskoczona, albo sprowadzana do parteru. Właśnie przed chwilą dowiedziałam się, że mam pakować swoje manatki i spływać. Mam ochotę krzyczeć, ale to się na nic nie zda. Po raz kolejny mnie zwolnili z roboty pod pretekstem tego, że się nie wyrabiam ze swoimi zadaniami. Gówno prawda. Ja wiem, dlaczego tak się dzieje. Po prostu nie pasuję do wizerunku firm, w których dostaję zatrudnienie. Najpierw dają mi pracę, by po kilku dniach ją odebrać. Na pewno spowodowane jest to moim wyglądem. Może i nie jestem dziewczyną, która ubiera się wyzywająco, podkreślając swoje atuty, i świeci dekoltem do pępka, ale jestem za to bystra i dobrze się spisuję. Przecież nie szata zdobi człowieka, ważne są umiejętności i to, kim jest się w środku, nieprawdaż? Nagle mój monolog wewnętrzny przerywa ochroniarz, wchodzący do recepcji.
– Panno Abney. – Odwracam głowę w jego stronę i patrzę, bliska płaczu. – Musi panienka opuścić budynek.
Ma na twarzy wypisany żal, ale robi tylko to, co do niego należy. Pracowałam dokładnie cztery dni w firmie kosmetycznej jako sekretarka głównego dyrektora – tłustego, starego frajera, który jest właścicielem. Wiecznie od niego śmierdziało, bo się pocił niczym świnia. Z jednej strony się cieszę, że nie muszę już tu pracować, ale z drugiej po raz kolejny zostałam bez pracy. Pakuję do kartonu ostatnie rzeczy, zbierając je z biurka, i się wynoszę.
– Jestem gotowa. Możemy iść – prycham głośno i idę w stronę windy.
– Bardzo mi przykro, że straciła pani pracę, ale... – Nie daję mu dokończyć, bo szczerze mówiąc, nie mam ochoty słuchać, jak się nade mną lituje.
– Jasne. No, to do widzenia panie... – patrzę na jego plakietkę – Martin – dopowiadam i macham do niego na pożegnanie, wsiadając do windy i zjeżdżając na dół.
W recepcji na parterze oddaję swój identyfikator i czym prędzej wychodzę na świeże powietrze, powłócząc nogami w stronę mojej rozklekotanej Toyoty Starlet. Marzy mi się jakaś wypasiona bryka, ale to chyba nie w tym życiu. Jak będę ciągle tracić pracę, to niedługo wyląduję na ulicy. Normalnie zarąbiście.
Usiłuję uruchomić silnik, ale on jak na złość nie chce zaskoczyć. Jeszcze tego brakowało, żeby ten przeklęty rzęch padł i dołożył mi kolejnych wydatków. Jezuuu... Ja się chyba normalnie powieszę. W końcu po kilku próbach odpala i wracam do domu. Mieszkam na Manhattanie i wiodę tam bardzo spokojne życie... Zaraz, zaraz. Chciałabym. Rezyduję w biedniejszej dzielnicy Chinatown, która znajduje się na Manhattanie, to w sumie po części nie kłamałam. Wynajęłam tu sobie jakieś dwa lata temu, zaraz po skończeniu uniwerku, małą kawalerkę. Nie jest ona jakaś wypasiona, bo na taką chyba nigdy nie będzie mnie stać, ale da się mieszkać. Na szczęście sąsiadów mam spokojnych – prowadzą na dole chińską restaurację i od czasu do czasu mnie dokarmiają.
Wyciągam z auta pudło i idę do mieszkania. W progu rzucam je ze złością na podłogę, a ono się otwiera i wszystko się z niego wysypuje. Trzaskam drzwiami, skopuję ze stóp buty na niskim obcasie, po czym rzucam się na kanapę. Przyciskam do twarzy poduszkę i głośno w nią krzyczę. Co ja mam teraz zrobić? No co? Na nowo muszę zacząć szukać jakiejś roboty, co zapowiada się istną katorgą. Poprzednio zajęło mi to dwa miesiące i ciekawe, ile teraz będę potrzebowała czasu, żeby znaleźć następną.
– Jak mieć pecha, to już po całości – mówię do siebie, wznosząc oczy.
Podchodzę do lustra, które znajduje się nad komodą obok drzwi wejściowych, i gapię się w swoje odbicie. Nic dziwnego, że mnie nie chcą zatrzymać. Jak ja wyglądam? Mam na sobie staroświecką i to jeszcze wyblakłą granatową spódnicę do kostek, białą luźną bluzkę z długim rękawem, włożoną do środka i zapiętą pod samą szyję. Zero makijażu, biżuterii, tylko nisko związany kucyk i kędziory, które wywijają mi się w każdą możliwą stronę. Nie mam brzydkiej twarzy, ale jeśli mam być szczera, to mój ubiór nie podkreśla urody, wręcz bym powiedziała, że dokłada mi lat. I jeszcze te cholerne okulary w grubych bordowych oprawkach, które wyglądają, jakby były na mnie za duże. Mam dwadzieścia pięć lat, a patrząc teraz na siebie, dałabym ze dwadzieścia więcej. Wyglądam na szarą myszkę, która boi się własnego cienia. Nie mam przyjaciół i jestem sama jak palec. W sumie nie miałam jak i z kim się zaprzyjaźnić, skoro nigdzie długo nie zagrzałam miejsca. Jedynie rok temu poznałam w Starbucksie dziewczynę, z którą czasami rozmawiam i jej się zwierzam. Wiele razy sugerowano mi, żebym bardziej o siebie zadbała, ale nie widziałam w tym żadnej potrzeby. Czy w tych czasach naprawdę liczy się tylko wygląd, a nie to, co ma się do zaoferowania? Z tymi myślami udaję się pod prysznic, a później spać. Jestem wykończona po całym dniu ogarniania papierkowej roboty i jego stresującym zakończeniu. Jeszcze musiał mnie dzisiaj ten stary pryk wykorzystać do pracy, by na koniec harówki oświadczyć, że jestem zbyt powolna, a on potrzebuje kogoś, kto będzie wykonywał swoje obowiązki w kilka sekund.
CZYTASZ
Ryzykowna propozycja (WYDANE)
RomanceNajnowsza propozycja od K.A. Zysk! To połączenie pikanterii oraz humoru wciągnie czytelnika do swojego świata na dobrych kilka godzin. Nowy Jork jest miastem tętniącym życiem, oferującym wiele możliwości i miejsc pracy. Jednak dla Liny Abney kariera...