II. Trzy tuziny białych piwonii.

695 55 40
                                    


🎧 Right Now — One Direction

13 luty, Nowy Jork (9 miesięcy po epilogu)

Ethan

           Zima w Nowym Jorku nigdy nie należała do łaskawych, jednak tegoroczna zdawała się mroźniejsza niż, kiedykolwiek wcześniej. Każdego ranka od kilku tygodni budziłem się z widokiem zamarzniętych szyb, a temperatura spadała na tyle nisko, że czułem, jakby moje kości również zamarzały. Opadający bezlitośnie na ulice miasta śnieg, sprawiał, że codzienny dojazd do pracy stawał się jeszcze bardziej męczący. Mimo że mieszkanie, które wynajmowałem niedaleko Chinatown było znacznie bliżej biurowca, niż mój dom w Tremont nadal nie pozwoliło mi to ominąć korków w godzinach szczytu. Zdawało się, że w Nowym Jorku to po prostu było niemożliwe.
    Przeszedłem przez ulice, otulony grubym płaszczem i szalikiem, marząc o tym by jak najszybciej znaleźć się w ciepłym biurze. Mimo niesprzyjającej aury, miasto jak zawsze pulsowało życiem, a mnie zdawało się, że każdego dnia mijałem te same twarze – dostawców, turystów zdezorientowanych mapami i korporacyjnych pracowników ubranych w eleganckie płaszcze, którzy starali się unikać kałuż na chodnikach. Gdyby ktoś kiedyś powiedział mi, że będę zaliczał się do tej ostatniej grupy nie uwierzyłbym. Czasami nadal łapałem się na myślach o tym, że życie które wiodłem od niedawna było tylko snem; że zaraz obudzę się w ciemnej sypialni w Tremont otoczony pustką, smutkiem i złością, której nie potrafiłem się wyzbyć. Że znów, gdy tylko zapadnie zmrok wyjdę z domu i udam się na brudny Bronx, z nadzieją, że tym razem przeciwnik okaże się lepszy i wymierzy o ten jeden cios za dużo.
   
      Chwilę później dotarłem do biura, wyciągnąłem kartę dostępu i przeszedłem przez drzwi obrotowe, witając się z jednym z ochroniarzy skinieniem głowy. Frank nie raz ratował mnie dawką kofeiny, gdy spędzałem noce w biurze, a nasz ekspres odmawiał posłuszeństwa. Mogłem przysiądź, że ta przeklęta maszyna testowała moją cierpliwość.
    Wjechałem windą na osiemdziesiąte piętro, gdzie od razu skierowałem się do swojego gabinetu. Zanim zdążyłem jednak wejść do pomieszczenia dobiegł mnie głos Lisy.

    — Dwie minuty spóźnienia — powiedziała, zerkając na mnie spod grubych szkieł okularów. Jej ton był niewzruszony jak zawsze, ale kąciki ust lekko uniesione w czymś, co można by uznać za uśmiech.

   Przystanąłem przy jej biurku, za którym siedziała w, jak zawsze dopasowanej garsonce.

    — Korki — westchnąłem jedynie, strzepując jeszcze pozostałości płatków śniegu z rękawów płaszcza.

    — To żadna nowość w Nowym Jorku kochany — zaśmiała się kręcąc głową na przewróciłem jedynie oczami — Ale spokojnie twojemu dziadkowi też się to zdarzało.

    Powstrzymałem ponowne przewrócenie oczami i uśmiechnąłem się lekko.
    Lisa Pulson była sekretarką mojego dziadka, a wcześniej jego ojca. To na jej oczach firma powstawała i wielu mówiło, że na jej oczach upadnie. Nie miałem pojęcia, czy to była insynuacja tego, iż nie podołam swojemu stanowisku, czy tego, że ta kobieta była po prostu nie do rozdarcia.

    — Możesz coś dla mnie zrobić? — zapytałem, odwieszając płaszcz na wieszak w kącie.

    — Od tego tu jestem — skinęła głową, a jej brwi uniosły się z ciekawości.

    — Zleć wysłanie bukietu białych piwonii pod ten sam adres co ostatnio. Tak żeby doszły na jutro — podparłem się dłonią o blat, nachylając w jej stronę — Cena nie gra roli.

   Spojrzenie zielonych tęczówek kobiety wyostrzyło się.

    — Na jutro powiadasz? — zerknęła na stojący po jej lewej kalendarz — Ach no tak. Walentynki. Poprzednio były święta, a jeszcze wcześniej?

Our Last PromisesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz