Niepamięć. Rozdział 4

5 1 0
                                    


Cztery minuty później Paderska siedziała już na dziedzińcu magistratu.

Zajęła miejsce pod jednym z młodych dębów. Oparła plecy o drewniane oparcie ławki biegnącej wokół otaczającego drzewo kwietnika. Z jej doświadczenia wynikało, że przyjęcie tej półleżącej pozycji o trzydzieści procent obniża ryzyko padnięcia ofiarą jakiegoś palanta. Jedną dłonią, opieraną na skrzyżowanym kolanie, oplatała filiżankę z napojem kawopodobnym. (Nazwanie go „kawą" wymagałoby dodania większej ilości kofeiny). Drugą dłoń trzymała w kieszeni czarnego, wełnianego płaszcza, długością zdolnego nakryć tandem, a może i cały peleton. Mniej ekstrawaganckie okrycie zniknęło wraz z jej pamięcią o tym, co działo się z nią w nocy z soboty na niedzielę.

Właśnie! Był to niezgorszy moment do ponownego zmierzenia się przez Dianę z refleksją na temat przyczyn weekendowej amnezji. Gdy jednak w wyobraźni znów zobaczyła rudobrodą gębę Henryka Wagnera – pokusa powrotu do fantazji z udziałem bruneta z Sali Białej jawiła się Paderskiej już nie działaniem dla przyjemności, ale kwestią intelektualnej ucieczki niezbędnej dla zachowania zdrowia psychicznego.

Padera przez chwilę przeskakiwała spojrzeniem po osobach przechadzających się pomiędzy planszami wystawy plenerowej. Zawiesiła wzrok na dłużej na raczej niewiele od siebie starszej kobiecie z dwiema kilkuletnimi dziewczynkami.

Wszystkie trzy były śliczne... i zupełnie do siebie niepodobne.

Wyglądały, jakby przywdziały zdjęte z manekinów w Burberry kraciaste spódniczki, trencze w jesiennych kolorach i akcesoria eksponujące logo producenta. Dziewczynki przywodziły na myśl Flipa i Flapa. Diametralnie różniły się posturą i wzrostem – jedna po matce była wysoka, druga zaś szeroka w biodrach.

Kobieta w jednej ręce trzymała papierową torebkę z czymś, czym regularnie częstowała młodszą córkę. Druga ręka służyła temu samemu dziecku do miażdżenia, wieszania się, pociągania i wykonywania ruchów podobnych do zamaszystego odpychania się kijkami narciarskimi. Uwaga matki zwrócona była jednak ku starszej dziewczynce. Ta – z wysoko skrzyżowanymi na piersi rękami i wirtuozerskim fochem na twarzy – najpewniej odmawiała nie tylko znajdujących się w tytce cukrów prostych. Wyglądała na niechętną wszelakim formom współpracy.

Dla Paderskiej w ich widoku było coś rozczulającego.

Były „małym stadem", tworzonym przez trzy kobiety złączone więzami krwi. Rodziną w najbardziej pierwotnym znaczeniu dwóch następujących po sobie pokoleń. Ich relacja stanowiła niemożliwe do starcia miejsce na ziemi... Piękne.

Tak piękne, że Paderze w głowie się nie mieściło, jak to możliwe, że tak łatwo można zepsuć być może jedyną międzyludzką relację, którą sama biologia traktuje tak preferencyjnie, czyniąc z przywiązania dziecka i opiekuna ewolucyjną konieczność. Wydawałoby się, że wystarczy po prostu płynąć na fali wydzielanej przez podwzgórze oksytocyny, a człowiek będzie się wiecznie zanurzał w morzu rodzicielskiej miłości... Niech ją!

Czy przez kolejne dwadzieścia siedem lat będzie bździć na ławce, tęskniąc do lepszego dzieciństwa? Do ojca, który wystarczyłoby, żeby w ogóle był? Do matki, która by ją chciała, a nie tylko zaakceptowała jako dziecko urodzone pod społecznym przymusem, poczęte w pijackim otumanieniu?

Diana nabrała powietrza do płuc, by westchnąć.

Zamiast westchnięcia wstrzymała jednak oddech. Skręciła głowę w prawo, by zidentyfikować źródło ambrowo-skórzanego zapachu.

– Dzięki pani stałem się dziś zwolennikiem dwóch nowych rzeczy – usłyszała męski głos.

Do tego pogodnie brzmiący, jakby już od chwili toczyli przyjacielską rozmowę.

Nie... Nie może być! W polu widzenia Diany znalazł się ON. Brunet!

Reakcja Padery mogła być tylko jedna: ZACHOWAĆ BEZPIECZNĄ ODLEGŁOŚĆ. 

NiepamięćOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz