#1

252 24 10
                                    

Tamtego dnia było deszczowo. Naburmuszone chmury tułały się z kąta w kąt, nie mogąc sobie znaleźć miejsca, przez co płakały. Rzewnie i perliście, jakby te krople cieczy miały dać ukojenie ich żalu. Jak tu przyszła, była małomówna. Usiadła obok mnie, pokiwała potakująco głową na pytanie, czy chcę herbaty, dała się przytulić, a potem patrzyła. Oglądała, jak deszcz strumieniami pieści szybę, jakby byli kochankami, a nie przypadkowymi przechodniami na autostradzie wszechświata. Zastanawiałem się, czemu przyszła do mnie tak nagle. Bardzo ją kochałem i potrafiłem rozpoznać różne stany. Wyglądała na przygnębioną. Obiecuje, że miała najsmutniejsze oczy, w jakie przyszło mi patrzeć. Takie wypłukane z blasku. Jakby to był ich ostatni dzień podziwiania świata. Starałem się ją jakoś rozbawić lub taktownie wypytać, co się stało. Bo ona była, jak taka puszka Pandory. Długo potrafiła ukrywać, co jej leży na wątrobie, a jak się znalazło sposób na pozbycie tej bariery - paskudnej przykrywki.. Nagle poznawało się najgorsze zło świata. Słuchało się o takich rzeczach, że włos na głowie się jeży. W ciągu jednej rozmowy można było znienawidzić świat tysiąckroć. Uznać, że jest paskudnym miejscem, z którego powinno się uciekać. Nie chodzi o to, że była urodzonym pechowcem. Nigdy tak o niej nie myślałem. Była... No ona była słuchaczem. Pomagała ludziom, rozmawiając z nimi. Zawsze powtarzała mi , że nie robi nic niezwykłego. Że spełnia obowiązek humanizmu wobec bliźnich. "Skoro mają coś do powiedzenia to powinno się ich słuchać. Nie wiesz, jakie czasem wspaniałe historie można poznać. " To były jej charakterystyczne słowa usprawiedliwienia, gdy kolejny wieczór patrzyłem z bolejącym sercem, jak łamie sobie głowę, stukając w te cholerną klawiaturę, lub skropiąc wiecznym piórem po papaterii. Ale za to ją kochałem. Za to, że była moim białym gołąbkiem ze złotym sercem. Chciałem się nią opiekować. Być jej oparciem. Kimś dla niej. To było trudne. Ale nie niemożliwe. Głupi fakt, że siedziała teraz obok, patrząc mgliście, jak deszcz płacze był dowodem, że być może.. Po części byłem tym, do kogo szła ze strapioną głową. Tylko czasem... Nie wiedziałem, co mam robić, by jej pomóc. By była szczęśliwa. Tak jak wtedy. Siedziała w ciszy. Nie patrząc na mnie. Nie reagując, gdy ją calowalem. Apatycznie pijąc co jakiś czas ciepłą herbatę. Postanowiłem być. Usiąść i po prostu być. Nie mówić, nie pytać. Patrzeć tam, gdzie ona. Może tak ujrzałbym to, co ona? I tak trwaliśmy. W ciszy. Po pewnym czasie oparła mi głowę na ramieniu, a ja zacząłem głaskać jej włosy. Powoli i bez pośpiechu. W końcu jednak spytałem :

- Co robisz, kochanie? Uniosła tylko swoje oczy, a ja nie ujrzałem w nich już żalu, ani bólu. Nieśmiało otworzyła soczyste usta, jakby nie ponaglając słów, by wyszły :

- Chciałam po prostu pobyć. 

Nie powiedziała nic więcej. Nie pytałem też o powód. Po prostu przyjąłem to, co powiedziała do wiadomości. Później zasnęła na moich kolanach. Była taka drobna. Tak niewinna i mała. Jakby krucha istota wokół dzikiego wiatru. Czułem się za nią wpół odpowiedzialny. Jakbyśmy byli jednym człowiekiem. Wiem, że to brzmi, jak oklepany banał, ale to nie wy siedzieliście w ciszy bez potrzeby rozmowy, rozumiejąc drugą osobę. To nie wy byliście wtedy obok niej. Dlatego mam w nosie, co sądzicie. Kocham ją.



OnaWhere stories live. Discover now