XVIII: To nie twoja wina, Bennett

286 52 35
                                    

|Sebastian – teraźniejszość|

Pocałowałem swojego przyjaciela i dałem nam szansę.

Im więcej razy to sobie powtarzałem, tym za głupszego się miałem. Nie chodziło bowiem o to, że Kurt był nieatrakcyjny czy się do czegoś przymusiłem. Sednem problemu było wciąganie go w bagno, w którym tkwiłem po uszy. Hannah i Sherry naciskały, abym otworzył się na ludzi, zaczął żyć i powiększał naszą czteroosobową rodzinę – z Howardem na krzywy ryj. Zapierałem się przed tym nogami i rękoma i to jeszcze za życia moich przyjaciół. Gdy odsunąłem się od nich, aby mała miała pełną rodzinę, a nie ojca i jego kochanka na co dzień. Stopa przyjacielska. To sobie obiecaliśmy. Chcieli, żebym rozejrzał się za kimś tylko dla siebie, oczywiście nie było przymusu. Dawali mi odczuć, że zaakceptują moje wybory. A padło na bycie singlem. Czy było mi łatwo? Nie. Ale to nie oznaczało, że po ich śmierci wszystko stało się prostsze.

Wystarczyło parę lat bez jawnych sygnałów od gangsterów, żeby Hannah się wyciszyła i suszyła mi głowę o szukanie sobie chłopa. Ona zawsze lubiła wpychać kij w mrowisko i ani trochę się tego nie wstydziła. Jeszcze buntowała młodą, aby i ona próbowała coś ugrać w temacie. Byłem zły, ale uległem. Zawsze ulegałem tym proszącym oczkom i słodkiemu głosikowi. Uważałem, że było warto. Sherry miała dziadków, wujków, ciotki i kuzynostwo. Pisała z Dylanem tyle, że aż się dziwiłem, jak świetny kontakt utrzymują na odległość. Kwitła, mając tak dużą rodzinę. Cieszyłem się. Chociaż na minę w stylu „a nie mówiłam?" u Hannah reagowałem jak na czerwoną płachtę byk.

Owszem. Nikt nam już nie groził. Mogłem zachłysnąć się tym czystym powietrzem wokół. Odetchnąć pełną piersią, bo oto wreszcie nikt nie dybał na życie Sherry i moje.

Ale żeby skusić się na Kurta? Boże, rozum mi odjęło. To przepis na zniszczenia takiego kalibru, że nie byłoby co zbierać.

Miałem swoje potrzeby, jak chyba każdy facet i zaspokajałem się samotnie lub wyrywając kogoś na jeden raz. Sęk jednak w tym, że teraz to nie miało być jednorazowe. To mój najlepszy przyjaciel z lat szkolnych. Człowiek, u którego chowałem się jak spłoszona myszka, bo życie wydawało się jej zbyt straszne. Znał moje dziwactwa, nigdy nie oceniał. Wiecznie jednak się ukrywał nawet przede mną. Za uśmiechem kryła się tak wielka blizna, jakiej bym się u niego nie spodziewał.

Zgwałciła go starsza od niego dziewczyna. Miał zaledwie piętnaście lat.

I choć minęło drugie tyle, gdzieś w podświadomości bałem się, że go zawiodę. Jak zawodziłem wszystkich w swoim życiu, nawet Hugo i Monę. Że nie dam mu tego, czego najbardziej mu trzeba – prawdziwej miłości. Czułości i zapewnienia bezpieczeństwa.

Dryn-dryn, stało się. Musiałem przestać psioczyć nad swoim alter ego, które najwidoczniej mózg ulokowało w chuju. Dobra, przesadziłem. Chociaż skłamałbym, mówiąc, że Kurt nie wyrósł na prawdziwego faceta. To wciąż był dawny Kurt, ale z widoczną trzydziestką na karku. Nie tak widoczną, jak u mnie, ale jednak patrząc na niego, nie miałem poczucia rozmowy z dzieckiem. Młokosem. Był facetem z krwi i kości. Mającym swój dom, stabilną pracę. Dziwne, że tak ułożona osoba, najbardziej teraz pragnęła mnie. Do całości brakowało mu mnie.

Uwierzyłbym we wszystko, co mi powie, gdy już się odsłania. Te niewinne i przerażone wyjawianą prawdą oczy. Przyspieszony wręcz niezdrowy oddech.

Wtedy, w jego pokoju, gdy się całowaliśmy, a ja to potem na trzeźwo odtwarzałem, było tak... naturalnie. Twierdził, że go rozumiem. Poniekąd tak było, tylko że nigdy nie sądziłem, że tak jak i ja ma awersję do dotykania. Ciągłego udowadniania, że ta osoba jest zajęta.

Basta//mxm//✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz