4. Rycerskie cnoty

53 17 49
                                    


Moje imię wypowiedziane zostało z ust Austina Rockwella.

Tego samego Austina, którego znałam ze szklanego ekranu. Tego samego, który grał w NBA jako zawodnik New York Knicks i w końcu – tego samego, który był jednym z wielu sportowych idoli Elijaha.

Jeśli był to jedynie wytwór mojej wyobraźni, chciałam, by ktoś mnie uszczypnął, lub zamilkł na zawsze, utwierdzając mnie w przekonaniu, iż nie śniłam. 

Przeczekałam moment. 

Nie poczułam na skórze nieprzyjemnego pieczenia, co oznaczało, iż wszystkie te wydarzenia musiały być realne. Ta randka – przepraszam, (nie)randka – była realna i sam Austin Rockwell również. On i błysk, otaczających go fleszy, także. Podobnie zresztą jak jego szeroko uniesione kąciki ust; idealny, rażący wręcz swym śnieżnobiałym odcieniem, uśmiech i błądzący po mojej sylwetce wzrok. 

Wpatrując się w jego namiętne spojrzenie, w myśli dziękowałam Amorowi za sukienkę w odcieniu erotycznej czerwieni, która, zaprezentowana na moim ciele, zdołała przemienić wzrok chłopaka w cyfrowy aparat, którego zadaniem było utrwalać jeden z najwspanialszych cudów na świecie – mnie. Oczy Austina błyszczały niczym flesze, podczas wykonywania zdjęć, a język zmysłowo ocierał się o pełne koloru wargi. Nie mogłam uwierzyć w prezentowany mi przez oczy obraz. Austin Rockwell stał tuż przede mną, odziany cały na biało, a mnie dosłownie wmurowało w podłogę. Buchająca od mężczyzny bryza świeżości o orzeźwiającym zapachu mięty z cytryną, nie pomagała w otrzeźwieniu. Wręcz przeciwnie – uderzała we mnie z ogromnym impetem, niczym oceaniczna fala, dosłownie zwalając mnie tym samym z nóg. 

W całym swoim życiu nie miałam jeszcze przyjemności kosztować czekoladowej tarty z dodatkiem cytryny i mięty, a że tak się idealnie składało, ponieważ lubiłam próbować nowych rzeczy, postanowiłam zaryzykować i iść na żywioł. Ten płomienny, rzecz jasna. Nie dlatego, bo miałam już dość wody i jej zwalających z nóg wysłanników w postaci fal. Ja po prostu chciałam rozniecić ogień. 

Widziałam siebie tuż obok Austina podczas ceremonii zaślubin, na której to dwójka kochanków ślepo przyrzekała sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską, aż do śmierci. Ja odziana w śnieżnobiałą suknię i on w idealnie dopasowanym kolorystycznie garniturze, a wokół nas tłum szepczących gości i te ich cudowne komentarze, w których to główne i najbardziej ekscytujące role należały nie do młodej pary – jak to zwykle na ślubach bywa – lecz byłej narzeczonej pana młodego, którą ten zdradzał z obecną, oraz jej nowym narzeczonym, którym to był słynny w całych Stanach Zjednoczonych – o ile nie na świecie – zawodnik NBA. 

Mina Elijaha w tej wizji zdawała się bezcennym artefaktem mojego produktywnego umysłu, który to pragnęłam dostrzec nie oczyma wyobraźni, lecz normalnie. Chciałam realnie doprowadzić do spotkania tych dwóch panów i konfrontacji byłego narzeczonego z tym wymyślonym. Pragnęłam z wymalowanym na twarzy triumfem rzec: "Elijah, to Austin Rockwell. Mój narzeczony" i obserwować fenomenalny spektakl, w którym to sugerująca podwyższone ciśnienie para, dosłownie kipiała z uszu Elijaha, a jego wypełnione zazdrością serce, rozbryzło się na miliardy małych odłamków szkła, niczym upuszczone z wysokości lustro, by już nigdy nie powrócić do pierwotnego kształtu. 

— Amore? 

Jego jedwabny głos, który do tej pory miałam sposobność kojarzyć jedynie ze szklanego ekranu, ponownie wypowiedział moje imię. 

— Tak — odparłam szybko, na co ten zbliżył się do mnie i uścisnął mnie w przyjaznym geście zapoznawczym. 

— Austin — przedstawił się, zmysłowo spoglądając przy tym wprost w moje brązowe oczy, co przerodziło się w dość intymną scenę. 

Wymyślony NarzeczonyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz