|Sebastian – teraźniejszość|
Na pogrzebie Francisa nie było wielu ludzi. W zasadzie zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. Stałem z Howardem i V na uboczu, nie chcąc rozsierdzać pani Montany, która niemal szalała. Błagała, żeby go nie chowali, bo jej synek zaraz wstanie i powie, że nic mu nie jest. Jeśli go przysypią ziemią, nie będzie mógł wyjść i co wtedy? Zakopują go żywcem, jej synka.
Francis Montana został przecież skremowany. I tak by nie wstał.
Gdyby nie ręce dwojga nieznanych mi mężczyzn, zapewne utrudniałaby pracę. Nikt jej jednak nie trzymał, gdy upadła na kolana, zagrzebała palce w glebie i płakała, jakby wzywała go do wstania. Do wydania dźwięku i udowodnienia, że naprawdę żyje. W oczywisty sposób nic takowego się nie wydarzyło. Francis podziurawiony, bez sporej ilości krwi i przede wszystkim zimny w postaci prochów odszedł na dobre. Dzieciak, który mógł zawojować świat swoich charakterem, został skazany na młodą śmierć.
Zdarzyły się podczas pogrzebu dwie rzeczy. Najpierw przywołałem wspomnienia Hugo i Mony – wstrząsnęło mną to, jak ja wtedy krzyczałem, niszczyłem i jak wpadłem w apatię. Bycie święcie przekonanym, że zaraz wrócą. Potem jednak postawiłem się na miejscu wyjącej matki. Co ja bym zrobił, gdyby na miejscu Francisa była Sherry? Też szalałbym przy jej pochówku? Nie pozwolił przysypać ziemią? Odprawić ceremonii pogrzebowej? Te wyobrażenia pozbawiły mnie tchu. Nie mogłem zaczerpnąć pełnego wdechu, więc pochyliłem się i oparłem dłonie na kolanach. Krawat bujał się w powietrzu jak wahadełko, dodatkowo mnie wkurwiając. Dusił mnie.
– Młody, spokojnie.
Howard mocnym chwytem przy karku starał się sprowadzić mnie do rzeczywistości. Bo oto ja żyłem. Moja córka żyła. A każdemu dniu stawialiśmy czoła. Howard mi pomagał. Wciąż był moimi plecami, bo twierdził, że swej rodziny nie zdołał uratować, ale moją uratuje nawet kosztem życia. V zaskomlił i podszedł do mnie, patrząc z dołu. Kucnąłem, udając głaskanie psa. Tak naprawdę potrzebowałem się pozbierać po tym, co odwaliła moja wyobraźnia. Mój strach przed niepowodzeniem życiowej misji.
– Dobry pies – powiedziałem do niego rwąco.
– Patrz, oni też tu są – zwrócił moją uwagę Howard.
Uniosłem spojrzenie na świeży grób. Żałobnicy się rozstąpili, pozostała garstka w tym także i matka, którą zagadywała Bonnie. Nasza śledcza, która zazwyczaj się nie odzywa, właśnie trzymała kobietę za ramiona i coś jej mówiła. Kawałek dalej stał Warren z dłońmi w kieszeniach spodni garniturowych i pozie, jakby kompletnie miał w dupie czyjąś śmierć. W takich chwilach chyba tylko Bonnie umiała w empatię w przeciwieństwie do brata.
Bonnie nakierowała kobietę w stronę wyjścia. Ręką na jej plecach i przedramieniu podpierała ją, gdyby miała upaść. Widać było, że ciężko jej opuścić syna nawet w takim miejscu, ale Bonnie zdziała cuda. Krok po kroku zmierzali w stronę bramy. Dziewczyna posłała mi krótkie spojrzenie i kiwnęła raz głową. Sygnał, że zajęła się nią, a my możemy robić swoje.
Warren znalazł się przy nas. Bez krawatu, aż sam zastanawiałem się, po jaką cholerę dałem się na niego namówić Hannah? Wyprostowałem się pod czujnym okiem partnera, który wymienił uścisk dłoni z kolegą.
– Lepiej w paradę matce nie wchodzić – ostrzegł Warren, patrząc za kobietą. – Ciągle powtarza, że to twoja wina.
– Nie pierwszy raz bliscy ofiar obwiniają o śmierć policję – stwierdził Howard.
Warren jednak patrzył mi w oczy i niezbyt słuchał starszego śledczego. Specjalnie to powiedział, bo chciał sprawdzić moją reakcję. Chyba dostał to, czego oczekiwał.
CZYTASZ
Basta//mxm//✔
Romance„Pogoń za odnalezieniem siebie w tak ogromnym świecie przyniosła mu tylko cierpienie i oddech niebezpieczeństwa na karku. Sebastian Bennett nadal goni, ale już nie za szukaniem dla siebie miejsca, a schwytaniem winnego jego rozpaczy. Z dziecka nieum...