Dziś rozpoczynałam swój ostatni rok w liceum.
Byłam zdenerwowana. Mogłam wręcz powiedzieć, przerażona. Żołądek miałam ściśnięty z nerwów, a serce z nerwów biło mi z niepokojącą szybkością. Przegryzałam wnętrze policzka tak mocno, że metaliczny smak krwi rozlał się na moim języku. Ból jednak pomógł odegnać nadchodzący atak paniki.
Przeczesałam palcami ciemne pasma długich włosów, odsuwając je z pobladłej twarzy i spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. Wykrzywiłam usta w grymasie. Podkrążone oczy świadczyły o kolejnej nieprzespanej nocy, tak samo jak przekrwione białka.
Wyglądałam jak duch, i tak się też czułam.
Szkoda tylko, że podobniej jak on, nie mogłam zniknąć.
Chwyciłam za leżący na blacie korektor, chcąc je zatuszować. Dłoń trzęsła mi się tak bardzo, że nie potrafiłam otworzyć wieczka. Opuściłam dłoń, a następnie przymknęłam powieki i głęboko wciągnęłam powietrze do ust, próbując się uspokoić. Policzyłam do sześćdziesięciu. Kiedy napięcie w moim ciele minimalnie zelżało, ponownie wzięłam do ręki korektor i nałożyłam go pod oczami.
Choć makijaż zakrył cienie, nie sprawił, że moje duże brązowe oczy nabrały blasku.
Wciąż były puste jak wcześniej. Bez życia.
Dzień, w którym odeszła mama, był dniem, w którym coś we mnie umarło. Wraz z jej śmiercią z mojego życia zniknęło całe światło. Pogrążyłam się w rozpaczy.
Żałowałam, że nie mogę wybuchnąć płaczem i w ten sposób dać upust swoim emocjom. Ale ja nie płakałam. Ani razu nie zapłakałam od pogrzebu mamy.
Pogrzebu, z którego uciekłam, nie mogąc znieść tych wszystkich współczujących spojrzeń i pustych słów pociechy. Jakby słowa: „wszystko się ułoży", albo „zobaczysz z czasem będzie lepiej" miały w czymś, kurwa, pomóc.
Nie pomagały. Za to wkurwiały. Za każdym razem, kiedy je słyszałam miałam ochotę wrzeszczeć. Ale nie mogłam, ponieważ od dziewięciu miesięcy nie wypowiedziałam ani słowa.
A będąc dokładna od śmierci mamy.
Od tamtego czasu cierpiałam na coś, co psychologowie nazywali afonia psychogenna.[1]
Przez wiele miesięcy chodziłam do psychiatrów i neurologów, którzy mieli mi pomóc odzyskać utracony głos, ale nie przyniosły one żadnego skutku. Właściwie to tylko pogarszały mój stan. Ciągłe rozmowy o mamie sprawiały, że każdego dnia coraz bardziej zamykałam się w sobie. Unikałam ludzi, całe dnie spędzałam zamknięta w swojej sypialni. Często zapomniałam nawet o jedzeniu, co w końcu spowodowało, że wylądowałam w szpitalu z powodu skrajnego niedożywienia. Spędziłam w nim tydzień podłączona do kroplówek.
To wtedy tata podjął decyzję o przeprowadzce do Malibu. Uznał, że zamieszkanie w inny miejscu da nam szansę na nowy start i pozwoli mi uporać się z traumą po śmierci mamy. W niecały miesiąc kupił dom i wyniósł nas na drugi koniec kraju.
Nie protestowałam. Mój bliźniak również. Właściwie cieszyłam się, kiedy o tym usłyszałam. Mieszkanie w mieście, w który na każdym kroku nawiedzały mnie wspomnienia o mamie było cholernie trudne. Wręcz niemożliwe. Gdziekolwiek bym nie poszła, czułam jej obecność, a to z kolei sprawiło, że miałam ochotę zwinąć się w kłębek i zniknąć.
Westchnęłam ciężko i odwróciłam wzrok.
Chwyciłam na leżące obok ubrania i założyłam je na siebie. Ciemne jeansy zwisały z moich szczupłych bioder, więc sięgnęłam po skórzany pasek i wsunęłam go w szlufki, zaciągając na ostatnią dziurkę. Starałam się zignorować fakt, że spodnie nadal były trochę luźne, co oznaczało, że od w ciągu ostatniego tygodnia znowu schudłam i założyłam na siebie czarną oversizową bluzę, ukradzioną bliźniakowi. Na koniec związałam swoje długie, gęste włosy w wysokiego kucyka.