scena druga

20 3 39
                                    

marcus nie mógł spać. wciśnięty między chloe a petera na zdecydowanie zbyt małym łóżku, próbował przewrócić się z jednego boku na drugi. oczywiście nie było to możliwe bez obudzenia jednego z nich. marcus przeklinał, że peter miał lekki sen i potrafił zbudzić go nawet podmuch wiatru.

— co robisz? — zapytał sennie, podając marcusowi część kołdry, którą zabrał mu w nocy.

— nie mogę spać — wyjaśnił calvet. — to nic takiego.

— właśnie widzę — mruknął peter, a jego głos przepełniony był sarkazmem. — chcesz zapalić?

marcus chciał. dlatego wygrzebał się z łóżka, pomagając też peterowi. chloe spała w najlepsze, a obudzenie jej byłoby grzechem, więc postanowili zostawić ją w spokoju.

w mieszkaniu było ciemno. tak ciemno, że ledwo mogli zobaczyć zarys drzwi balkonowych, gdy weszli do salonu. marcus cały czas ściskał rękę petera, jakby bał się, że coś wciągnie go w tą ciemność, gdy tylko zostanie sam. a peterowi to nie przeszkadzało. byli przyjaciółmi, wychowali się razem. peter wiedział, jak bardzo marcus uciekał od ludzi, a jednośnie potrzebował ich wokół siebie.

— jest druga — powiedział marcus, gdy w końcu udało im się wyjść na balkon. — albo pierwsza.

— bardziej druga — oszacował peter. — zazwyczaj budzisz mnie o drugiej.

no tak. peter pamiętał wszystko o marcusie. calvet czuł, jakby peter był jego starszym bratem. a chloe ich młodszą siostrą. w jakiś sposób oboje zapewnili marcusowi rodzinę, jakiej nigdy nie miał.

— martwię się o ciebie — powiedział peter, po odpaleniu papierosa i podaniu marcusowi zapalniczki. — ta sprawa nie wydaje się bezpieczna.

— prawie żadna sprawa nie jest bezpieczna.

— wiem, ale chciałbym, żebyś na siebie uważał.

peter był jedyną rodziną marcusa. a marcus był jedyną rodziną petera. logiczne, że martwili się o siebie. kilka lat temu peter obiecał marcusowi, że nigdy nie pozwoli, by cokolwiek mu się stało. i dotrzymywał tej umowy. co zdecydowanie nie było łatwe, bo pilnowanie marcusa calveta przypominało opiekę nad stated wilków. ze wścieklizną. peter zdecydowanie zasługiwał na jakąś nagrodę. najlepiej pieniężną.

— gdyby coś się działo, powiedziałbym ci — powiedział marcus, paląc papierosa, jakby miała być to ostatnia rzecz w jego życiu.

— wiem. — peter uśmiechnął się i przeczesał dłonią czarne włosy przyjaciela. — ufam ci. zawsze ci ufałem.

marcus o tym wiedział. i to zaufanie było wzajemne. gdyby miał powierzyć swoje życie jednej osobie, byłby to peter.

~

marcus pojawił się w mieszkaniu samuela, gotowy zadać mu jeszcze więcej pytań, wypić litry herbaty (bo jak okazało się, samuel pił coś więcej niż piwo) i przemyśleć całą sytuację jeszcze raz. to samuel zaproponował spotkanie i nawet posprzątał mieszkanie na tę wizytę, co marcus przyjął z niesamowitą ulgą.

— co robiłeś siedemnastego lutego? — zapytał wprost marcus, od razu po wejściu do mieszkania. nadal nie zdjął płaszcza.

— byłem z moją przyjaciółką. wszystko powinno być w aktach, przecież je czytałeś.

cóż, marcus kłamał. owszem, przeczytał akta. pierwszą kartkę. ale kto mógł go winić? marcus calvet nie słynął z cierpliwości.

— imię i nazwisko przyjaciółki. i gdzie byliście. konkretne miejsca i godziny.

— sophia woods... — zaczął samuel, a marcus przerwał mu, wzdychając dramatycznie.

— znasz robin rees?

— znam. to partner sophii, ale nie było wtedy z nami. dlaczego pytasz?

marcus chciał odpowiedzieć, ale przecież nie mógł zdradzać swojego życia prywatnego i to przed głównym podejrzanym. chociaż osobiście marcus samuela za winnego nie uznawał, musiał być ostrożny.

cóż, może marcus calvet do osób ostrożnych i myślących nie należał.

— to moi... przyjaciele. można tak powiedzieć. przyjaźnią się z moim bratem, więc muszę ich znosić. nie sądziłem, że mogą być w to zamieszani.

nazwanie petera swoim bratem przyszło mu tak łatwo, jak gdyby była to prawda. i marcus mógł też trochę kłamać, bo już wcześniej zaczął podejrzewać, że sophia i robin są dość podejrzani. dopiero teraz puzzle zaczęły powoli się ze sobą układać.

— co robiliście z sophią siedemnastego lutego? — zapytał marcus.

— oglądaliśmy film u niej w domu. może trochę wypiliśmy — zaczął samuel. — byłem u niej od szesnastej, od razu po skończonej pracy. spotkałem robin na klatce schodowej i mówiło, że idzie do rodziców. siedzieliśmy z sophią jakoś do dwudziestej drugiej trzydzieści, dopóki robin nie wróciło. sophia boi się zostawać sama w domu. więc przed dwudziestą trzecią byłem w domu.

— czy masz pewność, że robin było wtedy u rodziców?

— robin nie ma żadnych powiązań ze sprawą, moi koledzy z pracy to sprawdzili.

— kiedy zostałeś aresztowany? — marcus kontynuował przesłuchanie, popijając herbatę, tak jakby rozmawiał z dobrym kumplem.

— podobno czytałeś akta — powiedział samuel i wywrócił oczami. coraz bardziej zaczynał lubić tego detektywa. — następnego dnia przyszedłem do pracy. sam pojechałem na miejsce zbrodni i sam znalazłem moją własną broń. dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że ktoś musiał mi ją zabrać. w domu nawet nie sprawdzam czy mam broń, bo wtedy nie jest mi potrzebna. to chyba oczywiste.

— po co miałbyś jechać na miejsce zbrodni, którą rzekomo popełniłeś, wiedząc, że możesz tam znaleźć dowody obciążające ciebie?

— no właśnie nie wiem! gdybym kogoś zabił, unikałbym miejsca zbrodni. ale nie, oni stwierdzili, że pistolet to dowód — westchnął samuel, całkowicie zrezygnowany. — mam szczęście, że mnie od razu nie zamknęli. nie było wystarczająco śladów, ale co z tego, skoro oni i tak uważają, że to ja?

— dlatego właśnie musimy znaleźć prawdziwego sprawcę — powiedział marcus, a w głowie zanotował sobie, że bardzo poważnie musi porozmawiać z robin rees. — ubieraj się.

— co? — zapytał sam, nie do końca rozumiejąc zamiary marcusa.

— jedziemy na obiad. jestem cholernie głodny.

a/n dzien dobry w scenie drugiej! mam nadzieje ze polubiliscie postacie i troche macie przedstawione juz ich relacje

dajcie opinie koniecznie

so long london 'original storyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz