Rozdział 5

113 50 130
                                    

Morgan, tak jak zwykle, wstała o świcie, gdy tylko do jej uszu dobiegły piania kogutów we wsi. Przeciągnęła się, pościeliła łóżko i przeszła do małej stajni, znajdującej się za rogiem budynku.

– Cześć, Luckey! – zawołała i podeszła do klaczy, która zarżała radośnie, gdy tylko usłyszała odsuwany skobel. – Tęskniłaś?

Pieszczotliwie poklepała ją po grzbiecie i przeczesała palcami zadbaną końską grzywę. Później chwyciła wiadro, teraz całkowicie opróżnione, i przeszła za dom, do kranika, by je napełnić. Gdy już to zrobiła, wsypała do paśnika siano i prędko posprzątała boks, wymieniając wyściółkę. Potem jeszcze raz pogłaskała zwierzę, obiecała, że niedługo wróci, po czym poszła zjeść swoje śniadanie, złożone z dwóch kanapek z nieco już czerstwego chleba.

Na kromki, posmarowane masłem, położyła plaster szynki i pomidora. Odnotowała w pamięci, że musi kupić ser i zaparzyła herbatę.

Bez tego napoju nie wyobrażała sobie życia, był dla niej jak whiskey dla alkoholika, jak nikotyna dla palacza, jak…

Ciekawe, czy jest na to jakaś nazwa, zastanowiła się. Herboholik? Liściopijacz? Nieważne, ale ta mikstura była jej „być albo nie być”. Rozbudzała, przywracała jasność umysłu, stawiała na nogi, a na dodatek smakowała wspaniale. Oczywiście, z sokiem jagodowym (z tak zwanych gumijagód, zbieranych latem) była jeszcze lepsza.

Po zjedzeniu śniadania zmyła naczynia i chwyciła za kartkę i ołówek, chcąc sporządzić listę zakupów. Myślała trochę nad zadaniem, które zlecił jej Daimon – miała się dowiedzieć jak najwięcej o tych nędznych, pobożnych dupkach.

I tak potrzebowała pojechać do wsi, by uzupełnić zapasy. Zapisała na kartce ser, mąkę, chleb, drożdże, mleko, jaja, bekon, suszoną wołowinę, trochę warzyw i jabłek dla konia… chyba wszystko. Herbatę weźmie od Daimona przy jego kolejnej wizycie.

Otworzyła szafę, wyposażoną w kilkanaście uniformów, które dostawał każdy Tropiciel. Przejrzała je i po chwili namysłu chwyciła dwa – strój prostej wieśniaczki i drugi, kostium włóczęgi, który roztaczał nieprzyjemny smród potu, siana i gorzały we wnętrzu garderoby. Zmarszczyła nos. Misje wymagają poświęceń, pomyślała, wkładając podarte szmaty do sakw, przytoczonych do siodła.

Zawróciła do domu, przebrała się w „cywilny” strój – długą, ciemnozieloną pelerynę pozbawioną herbu, czarne bryczesy i koszulę. Przypięła też pas z szablą, lecz dobrze go ukryła – proste wiejskie kobiety nie nosiły broni. Dopiero wtedy pokiwała głową z uznaniem i wskoczyła na grzbiet osiodłanej wcześniej klaczy, żwawym kłusem skierowała się do miasteczka.

Droga prowadziła przez gęsty, pradawny las. Wysokie, sękate drzewa wznosiły gałęzie do nieba, a pni niektórych nie dałoby rady objąć kilka osób. Niedawna burza wyrządziła mniejsze lub większe szkody – odłupała konary, zrobiła szczeliny. W kilku miejscach ziały wywroty, które powywracały jeszcze kilka sąsiednich drzew, kiedy upadały.

Morgan wyobraziła sobie rozszalały żywioł, który je przewrócił, i gigantyczne dęby padające pod naporem wiatru niby kostki domina, spadające na siebie nawzajem.

Światło nie docierało tutaj przez gęstą siatkę z liści. Gdzieniegdzie jego promienie przedzierały się i tworzyły jasne cętki, które myliły ludzki wzrok i nie pozwalały dostrzec prawdziwych kształtów. Podczas szkolenia uczyła się, jak wykorzystywać takie zjawisko – jak łatwo można się wtedy „rozmyć” i wtopić w otoczenie, stając się tylko kolejną świetlistą plamą.

Podobno tygrysy kamuflują się w ten sposób. Ich paski są po to, by nie tyle upodabniać się do otoczenia, ile, w wyniku gry światła, znikać z pola widzenia, stawać się cieniem.

Pieśń mroku i gniewu Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz