~ rozdział 2 ~

15 5 10
                                    

Skoczył.

Podbiegłam do krawędzi balkonu wychylając się, przerażało mnie to co tam mogłam zobaczyć, moje oczy powędrowały w dół, na ogród. Spodziewałam się zobaczyć coś okropnego lecz mój ukochany wstawał z ziemi i strzepywał z kolan piasek. Odetchnęłam z odczuwalną ulgą. Arthur nie odezwał się słowem ale “przywołał” mnie gestem dłoni, przełożyłam jedną nogę i drugą, przeżegnałam się i puściłam lecąc w tył, czułam to w zwolnionym tempie, to jak szybko wiatr ocierał się o moją skórę, jak włosy wpadały mi do oczu i ust... Welon owinął moją twarz a suknia na której było kilka pereł zamigała odbijając się od blasku księżyca. Ta chwila trwała dla mnie wieczność, czułam, że ziemia jest blisko, przymknęłam powieki myśląc, że to będzie ostatnia ma chwila... Lecz on mnie uratował. Złapał mnie w swoje objęcia a ja jeszcze przez kilka sekund sparaliżowana leżałam w jego ramionach.

— O moja Lilibet... — szepnął i oparł swoje czoło o moje, tak bardzo chciałam go mieć przy sobie, moje całe ciało go pragnęło ale dusza chciała pozostać przy rodzinie, te wszystkie sprzeczne uczucia i ani chwili na przemyślenie ich.

— Nie mamy czasu, chodźmy — chwycił mnie za rękę i prowadził w głąb ogrodu, nie odzywając się szłam za nim.

Minęliśmy fontannę, tą przy której spędziłam połowę swojego dzieciństwa, przeszliśmy obok niej nie mając czasu na rozpamiętywanie tego co było, Arthur szedł i nie zwalniał, nogi zaczynały mnie boleć a stopy piec, nie miałam odwagi mu tego mówić, tak bardzo się dla mnie poświęcił a teraz gdybyśmy sie zatrzymali mogli by nas nakryć dlatego szłam za nim nic nie wspominając o dyskomforcie jaki mi towarzyszył. W pewnym momencie zatrzymał się gwałtownie przez co wpadłam na jego plecy, byłam tak zajęta patrzeniem pod nogi i rozmyślaniem o bólu, że nie zarejestrowałam momentu gdy znaleźliśmy się obok konia. Jednego konia. Bez bryczki.

— Wsiadaj gwiazdeczko. — sposób w jaki to powiedział był inny... Ale nie przejmując się tym wsiadłam na konia z jego pomocą, Arthur wsiadł zaraz po mnie i wyruszyliśmy.

•••

Minęły cztery noce odkąd uciekliśmy, moja suknia została całkowicie zniszczona przez deszcz, błoto i gałęzie które bez przerwy haczyły o falbany. Byłam wykończona, bez przerwy tylko jazda konno. Nie miałam ani chwili aby rozprostować nogi, w dodatku zaczynał mi doskwierać chłód. Jest jesień zbliża się zima... Nie wiem jak dam radę przetrwać nie znajdując żadnego schronienia.

Oparłam głowę o plecy Arthura. Mój ukochany dba o mnie jak może, daje mi część swojego jedzenia i picia żeby nie doskwierał mi głód. Jestem za to bardzo wdzięczna, jestem mu wdzięczna za wszystko, za to, że wyrwał mnie z tej klatki, że mogę być wolna. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się gwałtownie, rozejrzałam się dookoła przerażonym wzrokiem.

— Cśiii... — szepnął przy moim uchu Arthur, pokiwałam lekko głową chociaż on i tak tego nie widział. Było cicho. Tak jakby wiatr przestał wiać, nagle poczułam silne szarpnięcie do tyłu wpadłam z konia i czułam ramiona kogoś innego. Przeraźliwy krzyk opuścił moje usta, odruchowo chciałam się wyrwać lecz ręce które mnie trzymały były zbyt silne, nie mogłam się poruszać.

— Widzę, że dotrzymałeś obietnicy — powiedział jeden z moich porywaczy do Arthura. Co... To było zaplanowane, oni im to obiecał? Obiecał im mnie?!

Patrzyłam na Arthura z żalem, jak on mi tu mógł zrobić? Myśli że jestem jakimś produktem, rzeczą którą może wziąć i dać komuś innemu? Widocznie tak myślał A ja głupia mu uwierzyłam.

— Puść mnie! — krzyknęłam i próbowałam się ruszyć co tylko pogorszyło moją sytuację. Poczułem coś zimnego i ostrego jak kolce róży, przy mojej szyi. Moje przerażenie wzrosło gdy zdałam sobie sprawę z tego co bandyta przykłada do mej szyi. Nie miałam odwagi się ruszyć, jeden nieprzemyślany ruch i nie żyje, miałam resztki rozumu i zaprzestałam szamotania się.

Przechyliła głowę lekko w bok, zrobiłam to wolno aby nóż nie wbił mi się w gardło, moje oczy zobaczyły to czego nie chciały widzieć. Zdrady. Mój ukochany przyjął od jednego z bandytów sakiewkę zapewne z pieniędzmi. Zostałam sprzedana. Przez osobę którą tak bezgranicznie kochałam, mogłam dla niego uciec a on... Tak parszywie mnie zdradził.

— No ślicznotko, teraz pojedziesz z nami. Enzo, chodźże tu — jeden z nich zbliżył się do nas i bez uprzedzenia założył na moją głowę materiałowy worek. Teraz widziałam tylko przebłyski światła, a w miejscach gdzie były dziury dostrzegałam gałęzie drzew.

Enzo, to on podawał sakiewkę mojemu ukochanemu... Skarciłam się w myślach, muszę przestać o nim myśleć. Zwróciłam za to uwagę na nietypowy wygląd Enzo. Nie był niski ale do wysokich też nie należał, miał bladą skórę, zarumienione  policzki, kruczo-czarne włosy i gęste brwi, na usta też musiałam spojrzeć były... Wiśniowo-pudrowe, na jego twarzy były jasne piegi a mały nos tylko dodawał mu uroku. Wydawał mi się młodszy ode mnie. Ale to co najbardziej zwróciło moją uwagę to były jego oczy... Były żółto-złote, żółte jak słoneczniki latem, tak jak słońce na bezchmurnym niebie. Na różnych balach spotkałam dużo osób ale nigdy z tak fascynującymi oczami. Mogłabym na nie patrzeć godzinami a i tak bym się nie nudziła. Zastanawiałam się jak wyglądają inni... “porywacze”.

— Słuchaj no... Enzo! Uważaj na to gdzie jedziesz! — krzyknął nad moim uchem porywacz.

— Nic się nie stało, Gregorio... — powiedział niepewnie Enzo, miał głos tak jak Arthur pięć lat temu... Szlag! Znów o nim myślę... — Naprawdę — dodał po chwili,

Gregorio. Musiał to być ten z którym jechałam, zastanawiałam się ile jest moich porywaczóe. Niedane mi jednak było nacieszyć się tą chwilą na przemyślenia.

— Gregorio, musimy zrobić postój, konie muszą się napoić, nam również nie zaszkodzi — powiedział kolejny z nich. Miał bardzo niski głos, dosyć przyjemny dla ucha.

Jechaliśmy jeszcze przez chwilę dopóki nie stwierdzili, że znaleźli idealnie miejsce na postój — oczywista sprawa, że nie mówili tego do mnie lecz wynikało tak z ich rozmowy — słuchając ich głosów, zaczęłam liczyć ile ich jest, naliczyłam pięciu.

Zatrzymaliśmy się, Gregorio zsiadł z konia i zdjął mi worek, moje oczy spotkały się z tymi jego. Bez słowa chwycił mnie pod pachy i ściągnął z konia

— Nawet się nie waż uciekać, i tak Ci to nie wyjdzie. — ostrzegł mnie, pokiwałam głową na znak, że rozumiem, nawet gdybym uciekła to nie poradziła bym sobie, muszę mieć tylko nadzieję, że nie będzie mi tu aż tak źle.
Nadzieja umiera ostatnia...

Gregorio był wysoki, brązowe włosy i broda zaczynały siwieć co oznaczało, że nie jest wcale taki młody na jakiego wygląda, opalona skóra i brązowe oczy, sylwetkę też miał wyrzeźbioną, czułam to podczas drogi gdy musiałam się o niego opierać.

Dlaczego moje życie się tak potoczyło? Za jakie grzechy Bóg mnie tak ukarał...? Miałam ochotę płakać, Arthur mnie zostawił, wykorzystał i nie kochała. A ja? Ja głupia mu wierzyłam, wierzyłam, że będzie przy mnie na wieczność  i kochałam go. Nadal go kocham, po tym co mi zrobił nie powinnam... Lecz nie potrafię, znałam go tyle lat, przez cały czas pielęgnowaliśmy tą relacje, nie mogę odkochać się w jeden dzień.

Zaczęłam iść w stronę kamienia chciałam sobie na nim przysiąść i popłakać tak aby tego nie widzieli, nie chciałam żeby myśleli, że jestem słaba, czułam, że obserwują każdy mój najmniejszy ruch, byli czujni. Zaczęłam przyglądać się pozostałej trójce.

Hejcia Kochani!
Wlatuje kolejny rozdział, miałam wenę więc jest dosyć długi

1177

~ J.

~Miłość do jutra~Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz