Wszystko zaczęło się od snów, a dokładniej od ich braku. Czas biegł swym zmiennym tempem studiów, a ja oddawałem się słabości permanentnego odreagowywania swojej pierwszej i, niestety, jednostronnej miłości, rażąc cynizmem zza tarczy pogardy cały rodzaj niebieskookich zjawiskowych piękności. Im bardziej byłem bezwzględny, im okrutniejszych dokonywałem spustoszeń, tym większym cieszyłem się zainteresowaniem. „Zawsze winne ofiary" same zdawały się wchodzić w celownik, niczym ćmy lecące ku świecy...
Wpadłem w rutynę, zgorzkniałem, a zimna satysfakcja ustąpiła miejsca ohydnemu przyzwyczajeniu. Ukryty za swoim image'em okrutnika dzielnie stawałem na wysokości oczekiwań przeciw coraz liczniejszej gromadzie przeciwniczek. W końcu zacząłem się ukrywać, zmieniając towarzystwo, unikając znanych miejsc.
W ramach unikania swoich urodzin zawędrowałem na pewne poddasze, gdzie bawiła się, wraz ze swą świtą, słynna Lady. Jej długie, kasztanowe, opadające na piersi włosy, wraz z porażającym zielenią spojrzeniem i sarkastycznym uśmieszkiem, wiecznie goszczącym na raczej wąskich ustach, stanowiły mieszankę, której nikt nie mógł się oprzeć. Robiła, co chciała, z kim chciała i kiedy chciała, wytyczając styl i szyk obowiązujących zachowań dla całego wiernego wianuszka naśladowniczek. Niejeden napakowany hormonami gieroj próbował dotrzymać jej kroku, by na koniec stać się rozpłaszczonym emocjonalnie wrakiem. Łamała serca jak ruski lodołamacz: hurtowo, głośno i całkowicie naturalnie.
Jej magiczne praktyki były wiecznym tematem studenckich anegdot i plotek. Czarowała słowem, gestem, mrugnięciem powiek, skrywanym uśmiechem...
Magia w jej obecności stawała się faktem, a wszelki racjonalizm śmieszną pozą. Jej złowroga sława wyprzedzała ją samą, a ja pomyślałem, że przy jej blasku nikt nie zwróci uwagi na pewnego cynicznego dupka. Za nisko się oceniałem...
Złamała mi serce pierwszym spojrzeniem, poniewierając próżne zamysły mojego ego. Mimo obowiązkowego sarkazmu i mistrzowskiego cynizmu podczas imprezowych wzajemnych uprzejmości, zmuszony zostałem do ratowania się ucieczką na dach, gdzie - orzeźwiony marcowym wiatrem - zmrażałem swoje rozdygotane emocje mieszanką tytoniu z oficjalnie zakazaną substancją. Skucie się co prawda nie opanowywało emocji, ale wystarczająco poniewierało błędnik, by uniemożliwić jakikolwiek nieprzemyślane kroki.
Lady dopadła mnie, tam na dachu, wyjęła z mych ust blanta, przygwoździwszy wzrokiem, i wypaliła go na jednym wdechu w sposób, który wzbudził u mnie dziką zazdrość do spopielanej bibułki. Jej spowity dymem uśmiech wyrażał rozbawienie, triumf, pożądanie... Wpięta we włosy róża roztaczała słodki aromat zniewolenia, zapadający swym eterycznym ciężarem w płucach paralizator dla wszelkich impulsów ucieczki. Byłem na jej łasce, na dobre czy złe, wystawiony na odstrzał bądź śmieszność, beznadziejnie wpatrzony w szarą zieleń oczu, w której mogłem się jedynie utopić...
- Mnie nie ma... - wyszeptałem przez zaciśnięte gardło, słysząc w uszach straszliwy zgrzyt mego głosu.
- Wolisz chłopców?! - odrzekła z uśmiechem.
Zadrżałem. Wiedziałem, że poległem, że już nic nie mogło mi pomóc, a jej przeszkodzić.
- Zdecydowanie nie - odpowiedziałem szybciej, niż należało.
To wyznanie, będące hołdem i kapitulacją zarazem, uznała za przyzwolenie. Zatopiła swe usta w moich, pochwyciła za szyję smukłą dłonią i zabrała dla siebie. Tak po prostu, jakby od zawsze.
Wprowadziła się do mnie, wychodziła, kiedy chciała, dzwoniła o najdziwniejszych porach i ani na moment nie pozwalała o sobie zapomnieć. Całe moje życie przesiąkło wonią róży, jedynym istniejącym dla niej kwiatem, zapachem i kształtem. Żyłem w ciągłym napięciu spętany mentalną smyczą, wymazany z rzeczywistości śmiertelników. Stała się wszystkim, zabierając wszystko.
CZYTASZ
Wszystko zaczęło się od snów...
FantasyOne Shot o Kobiecie, będącej największym z uzależnień... Miłej Zabawy!