~Mogę mówić do ciebie William?~

28 1 0
                                    

Od nieszczęsnego poniedziałku, który koniec końców nie skończył się tak tragicznie, jak myślałem, minęło sześć dni. Sześć nudnych dni, w których nie działo się na szczęście nic szczególnego. Praktycznie od rana do wieczora chodziłem na uczelnie, prowadziłem zajęcia i wykłady, bo w tym roku trafiło mi się sporo grup, szczególnie tych pierwszorocznych. Po powrocie do domu wykonywałem szybkie porządki a potem odpoczywałem po całym dniu użerania się, że studentami.

Doprawdy bywali męczący, ale nie mogłem narzekać, bo sam wybrałem sobie taką profesję, więc musiałem się liczyć z efektami ubocznymi. Czasem zastanawiałem się, czy nie rzucić tego wszystkiego w cholerę, by zacząć robić coś innego, mniej wymagającego. Niestety potem przychodziła okrutna rzeczywistość, w której zdawałem sobie sprawę, że prawdopodobnie nie odnalazłbym się w czymś nowym. Nie byłem typem osoby, która lubiła rzucać się na głęboką wodę, gdybym to zrobił prawdopodobnie szybko poszedłbym na dno.

Poza tym od samego początku swojej kariery zawodowej to właśnie tym się zajmowałem, nie licząc jakichś drobnych prac, których się podejmowałem na studiach. Była to moja pierwsza poważna praca, w której o dziwo szybko się odnalazłem. Dzięki determinacji i nieustępliwości
potrafiłem poradzić sobie ze studentami nawet tymi najbardziej upierdliwymi, a tacy najczęściej się zdarzali.

Można powiedzieć, że miałem zagrzane miejsce i ciężko było mi się z niego ruszyć. Sprawowałem się dobrze, przełożeni mnie lubili, byłem szanowny przez innych, wypłata też nie była zła, jak mogłem w ogóle narzekać? Pewnie inni, gdyby usłyszeli moje rozważania na ten temat, właśnie takie pytanie by mi zadali. Koledzy z mojej branży ciągle powtarzali mi, że chcą się tym zajmować aż do końca, bo przecież co mogą innego robić skoro całe życie szkolili się właśnie do tego? W ich mniemaniu nie było innej drogi dla nich, a tak naprawdę byli zamknięci na inne ewentualności, a chęć poszerzania horyzontów porzucili juz dawno temu.

Nie chciałem myśleć w ten sposób i zawsze wzbraniałem się przed tym. Pamiętam jak na początku obiecałem sobie, że wytrwam tu tylko dziesięć lat a potem poszukam czegoś innego. Niestety nie zapowiadało się bym to zrobił w najbliższym czasie.

Rozmyślałbym tak dalej nad swoim marnym życiem, gdyby nie mój przyjaciel, który ni stąd, ni zowąd pojawił się w mojej kuchni.

— Kto ci tak załatwił auto? — Wszedł, jak do siebie nawet się nie witając, na co zgromiłem go wzrokiem.

— Mówiłem ci kiedyś, żebyś przestał wchodzić do mnie jak do obory — skrytykowałem go, bo mężczyzna miał to do siebie, że nawet nie raczył zadzwonić, że wpadnie z wizytą, tylko przychodził, kiedy mu się żywnie podobało. Mogłem tłumaczyć mu sto razy jedno i to samo, a on i tak robił tak, jak mu się podobało. Już nieraz przyłapał mnie w niezręcznej sytuacji, a potem wytykał ją przez kolejne kilka dni. Nie miałem prywatności nawet we własnym mieszkaniu, o swobodzie już nie wspomnę.

— Tak, ciebie też miło widzieć skarbie — rzucił przesłodzonym głosem i zgarnął z miski jabłko, w które się wgryzł. Westchnąłem głośno, ignorując jego odzywkę i zająłem się parzeniem kawy. Przyzwyczaiłem się już dawno do jego stylu bycia, dlatego nie ruszały mnie takie odzywki, bo wiedziałem, że mówił tak praktycznie do wszystkich. Nie byłem jedyną osobą, którą nazwał skarbem albo kochaniem. Miał to do siebie, że często używał tych zwrotów, nawet do przypadkowych osób, jednak nie to było najgorsze. Największym utrapieniem były jego teksty, którymi rzucało na prawo i lewo, będąc z nich niesamowite dumny. Tak naprawdę były denne jak cała jego osoba, a przynajmniej ja tak uważałem, bo znajdywały się osoby, które uwielbiały jego charyzmę i cięty język. — Więc? — dopytał, kiedy nie dostał ode mnie odpowiedzi i oparł swoje łokcie o stół.

Wypadki chodzą po ludziach BxBOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz