rozdział 7

657 112 30
                                    

#papierowechances

Późnymi wieczorami metro w Denver jest wręcz oblegane przez mieszkańców i turystów. Z trudem znalazłem w jednym z wagonów wolne miejsce do siedzenia dla Hariett. To znaczy, znalazłem jest raczej nietrafnym określeniem, biorąc pod uwagę fakt, że zanim zdążył klapnąć na nim jakiś dzieciak, spojrzałem na niego raczej nieprzyjemnie i tym sposobem sprawiłem, że ulotnił się w mgnieniu oka... ale liczy się to, że Hattie rozsiada się teraz nieśmiało pomiędzy dwiema babciami, przytulając torebkę i posyłając mi z dołu uroczy uśmiech.

Trzymam poręcz i stojąc nad dziewczyną, odwzajemniam gest. Jebać to, że Rhodes gdyby mnie teraz zobaczył, nazwałby mnie zafascynowanym laską frajerem.

Dobrze mi nim być.

Zwłaszcza gdy ogromne oczy Hariett bez przerwy skupiają się wyłącznie na mnie. Jej uwaga to moja ulubiona nagroda.

– Nadal jestem zdania, że powinieneś udać się prosto do akademii – mówi cicho i kuli się delikatnie, jakby nie była pewna, czy powinna cokolwiek mi narzucać. Zwłaszcza gdy ma mnie nad sobą, potężnego oraz dumnie wyprostowanego.

– I zostawić cię samą? – Nawet nie kryję się z tym, że nie podoba mi się jej pomysł do którego Hariett próbuje przekonać mnie odkąd wyszliśmy z motylarni.

Dziewczyna zwiesza głowę i zaczyna rysować paznokciami wzorki na udach.

– Davian, jeżdżę tym metrem codziennie. Wiem, gdzie mam wysiąść i wiem, jak dotrzeć do swojej kamienicy. Nie musisz mi towarzyszyć. Zwłaszcza że nie czujesz się dobrze – dodaje, a troska w jej głosie przyprawia mnie zupełnie nagle o nieznośny bezdech. – Nie powinieneś był czekać tyle godzin na mrozie.

Kucam przed nią, przytrzymując się dłonią kawałka siedzenia pomiędzy kolanem Hattie, a kolanem staruszki zajmującej miejsce obok niej. Dzięki temu mogę skrzyżować spojrzenie ze swoją ulubioną pracownicą motylarni. Może i serio nie czuję się najlepiej, jestem spocony i co chwilę kicham albo kaszlę, a do tego mam wrażenie, jakby coś rozsadzało mi czaszkę, ale nie ma mowy, że nie odstawię dziewczyny do jej miejsca zamieszkania.

– Mam się wyśmienicie – zapewniam bez zająknięcia.

Hariett unosi dłoń i macha mi palcem przed nosem.

– Masz zakaz.

– Na...?

– Spacery ze mną pod moją kamienicę w poniedziałkowe wieczory.

Parskam chrapliwie, po czym przejeżdżam językiem po wnętrzu policzka.

– Całe szczęście, że podkreśliłaś, że dotyczy on tylko spacerów w poniedziałki, bo zostaje mi jeszcze siedem okazji w tygodniu, by spędzić z tobą czas.

Dziewczyna marszczy śmiesznie nos. Po chwili, w trakcie której analizuje moje słowa, pozwala ręce opaść z powrotem na kolana.

– Chyba masz tych okazji sześć.

– Nie, droga Hariett – zaprzeczam głębokim tonem. – Tak się składa, że lubię łamać zakazy, więc tak czy inaczej będę cię łapał codziennie.

Nie jestem pewny, czyje wypieki są większe. Moje, które widziałem na swojej twarzy w jednym z okien, w których w pewnym momencie odnalazłem swoje odbicie przez to, że w wagonie pali się światło, czy też te aktualnie zdobiące uroczą buźkę dziewczyny. Hariett zaczyna kołysać delikatnie nogami. Chyba się zawstydziła.

A ja nie wiem, gdzie mam patrzeć. Na jej zniewalające oblicze, czy zgrabne nogi, które wyglądają na idealne do tego, aby owinąć sobie nimi biodra.

94 chances [ZOSTANIE WYDANE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz