Rozdział 27 - Samantha

36 6 12
                                    


  Samantha(przeszłość)



Długa brukowa uliczka ciągnie się w nieskończoność, gdy przemierzam ją, trzymając ciepłą dłoń taty. Powietrze pachnie jak jabłka i cynamon, i jeszcze trochę wanilii, takiej jak mama używa do robienia budyniu z syropem malinowym. Często opowiada wtedy o różnych rzeczach, a jej oczy błyszczą. Miesza łyżką w garnku i mówi: „Wiesz, Samantho, lubię swoją pracę. Wierzę, że może ona sprawiać, że ludzkie życie stanie się bardziej przyjemne. Ciepłe, uporządkowane i twórcze. Czasem z odrobiną szaleństwa, a czasem przejrzyste i jasne. Pełne zagadek albo całkiem oczywiste".

W takich chwilach zwykle przytakuję i macham nogami, siedząc na krześle, bo najbardziej ze wszystkiego chcę zjeść ten budyń. Opowieści mamy schodzą na drugi plan.

Nic dziwnego, że i teraz, gdy przemierzamy londyńskie uliczki, mój żołądek zaczyna burczeć. Prawie czuję, jak boleśnie się kurczy.

– Mam ochotę na budyń – mamroczę cicho, ale tata pochłonięty własnymi myślami nawet mnie nie słucha. Zupełnie jak mama, która w chwilach snucia opowieści całkowicie się wyłącza. Mówi wtedy o domach, które w przyszłości zaprojektuje, o mechanizmach, które stworzy, o pięknie, którego doświadczy ludzkie oko.

Wspominałam, że chce zostać architektem? Nie takim zwyczajnym, który każe malować ściany na biało i ustawia pod nią staromodne meble od kompletu. Mama ma w głowie całą paletę pomysłów, których projekty nie raz zauważałam w szufladach biurka, gdy pod jej nieobecność wchodziłam do gabinetu.

Wciąż powtarza, że wreszcie wyrwie się z tej „wielkiej korporacji, wysysającej z człowieka każdą krople oryginalności" i założy coś własnego. Gdy tylko ubiera na to pieniądze i zdobędzie wykształcenie, rzecz jasna.

Od tych wszystkich przemyśleń i wspomnień budyniu zaczynam się robić niecierpliwa. Rozglądam się dookoła i przypatruję się witrynom w sklepach i cukierniach. Mam ogromną ochotę na deser, ale wiem, że nie starczy nam czasu, aby zatrzymać się na coś słodkiego. Tata trzy razy powiedział, że: „Bardzo nam się spieszy" i „Nie możemy się spóźnić, bo dziś wigilia".

– To może kupimy mamie czerwone róże? – pytam, gdy przechodzimy obok kwiaciarni, której odśnieżony szyld „Kwiaciarnia u Lauren", zwraca moją uwagę. Jest ładny, mama powiedziałaby: „estetyczny".

– Szkoda czasu. Poza tym prezent dla mamy czeka już w samochodzie – powtarza tata, znudzonym tonem. Zaciska też mocniej moją dłoń, więc milknę.

Przebieram małymi stopami, starając się nadgonić szybki, sprężysty krok taty.

Kłaniam się grzecznie, gdy mijamy jakiegoś mężczyznę, którego tata wita uprzejmym skinieniem głowy. Drogę do samochodu pokonujemy w milczeniu, słychać tylko nasze przyspieszone od szybkiego marszu oddechy, które tworzą smużki pary wydostające się z naszych ust.

Nasuwam wełniany szalik na nos i przypominam sobie o jednym.

– Nie kupiliśmy prezentu dla Rosie! – Zatrzymuję się.

Tata spogląda na mnie i również przystaje. Posyła mi słaby uśmiech.

– Pomyślałem i o niej, Samantho. Prezent kupiłem już wcześniej, czeka na nas w domu – uspokaja mnie.

Gosposia jest z nami od kilku miesięcy. Przychodzi z samego rana, gdy mama wybiera się do biura. Tata zwykle też wtedy wychodzi, ale nie zawsze. Czasem pracuje z domu. Rosie dba o porządek i gotuje, a potem przywozi mnie ze szkoły i częstuje ciepłym obiadem. Tata zawsze powtarza, że „obiad jest ważny i nie należy go pomijać". Często jemy go we trójkę, bo mama prócz pracy, również studiuje i dużo się uczy. Czasem wraca dopiero wtedy, gdy ja kończę odrabiać pracę domową i szykuję się do snu. W nauce również pomaga mi Rosie. Lubię ją, chociaż wolałabym, żeby to mama mówiła, że jestem jej ulubioną ośmiolatką, a nie gosposia.

Truth or Dare (Prawda czy Wyzwanie)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz