Następnego popołudnia siedziałem już na sztywnym aksamitnym fotelu w salonie Cartwrightów. Za każdym razem, kiedy się ruszyłem, usiłując znaleźć wygodniejszą pozycję na twardym siedzeniu, czułem na sobie spojrzenie pani Cartwright, Rosalyn i jej pokojówki. Zupełnie jakbym był jakimś przedmiotem na muzealnym portrecie albo postacią z salonowe sztuki teatralnej. Cały ten frontowy pokój przypominał mi teatralną dekorację - to nie było takie miejsce, w którym można się odprężyć. Ani tak na prawdę porozmawiać. W czasie pierwszego kwadransa od mojego przybycia zdążyliśmy pomówić, z przerwami, o pogodzie, nowym sklepie w mieście i wojnie.
Potem zaległą długa cisza i słychać było jedynie ciche klikanie drutów do robótek pokojówki. Znów zerknąłem na Rosalyn, próbując znaleźć w niej coś, co mógłbym skomplementować. Miała drobną twarz z dołkiem na brodzie, uszy małe i symetryczne. Sądząc po tej połowie centymetra kostki widocznej spod rąbka sukni, wydawało mi się, że jest drobnokoścista.
I wtedy nagle poczułem we własnej nodze rwący ból. Krzyknąłem cicho i spojrzałem na posadzkę - maleńki rudawy piesek, mniej więcej rozmiarów szczura, zatapiał właśnie ostre zęby w mojej łydce.
- Och, to Penny. Chciała się tylko przywitać - zagruchała Rosalyn, biorąc małe zwierzątko na ręce.
Suczka patrzyła na mnie i nadal szczerzyła zęby. Cofnąłem się nieco na siedzeniu fotela.
- Jest, hm, bardzo przyjemna - powiedziałem, chociaż nie rozumiałem, po co komu taki mały pies. Psy powinny być towarzyszami zdolnymi dotrzymać ci kroku, a nie ozdóbkami dopasowanymi do koloru mebli.
- Prawda? - Rosalyn uniosła zachwycone spojrzenie - To moja najlepsza przyjaciółka i muszę przyznać, że bardzo się teraz boję wypuszczać ją na dwór. Przy tych wszystkich doniesieniach o atakach na zwierzęta!
- Stefano, wierz mi jesteśmy przerażone! - wtrąciła pani Cartwright, przyciskając dłonie do stanika swojej granatowej sukni - Nie rozumiem tego świata. My,kobiety, w ogóle nie powinnyśmy wychodzić za próg domu.
- Mam nadzieję, że to coś nas nie zaatakuje. Czasem boję się wychodzić, nawet kiedy jest jasno - narzekała Rosalyn, mocno tuląc Penny do piersi. Suczka pisnęła i zeskoczyła jej z kolan - Umarłabym,gdyby coś złego stało się Penny.
- Na pewno nic jej się nie stanie. Przecież te ataki zdarzały się na farmach, nie w mieście - powiedziałem bez przekonania, próbują ją pocieszyć.
- Stefano? - zagaiła pani Cartwright swoim piskliwym głosem, tym samym, którym kiedyś karciła mnie i Damona za szepty w kościele. Jej twarz była ściągnięta. Miała taką minę,jakby właśnie wyssała cytrynę. - Nie wydaje ci się, że Rosalyn wygląda dzisiaj szczególnie ładnie?
- Och,oczywiście - skłamałem.
Rosalyn miała na sobie jakąś burobrązową suknię,która pasowała do jej burobrązowych włosów. Loki swobodnie opadały na chude ramiona. Ten strój ostro kontrastował z wystrojem salonu pełnego dębowych mebli, obitych brokatem foteli i orientalnych dywanów o nasyconych barwach, które zaścielały posadzkę z polerowanego drewna. Z odległego kąta, znad marmurowej półki nad kominkiem, spoglądał na mnie z obrazu pan Cartwright; jego kanciasta twarz miała surowy wyraz. Spojrzałem na ten portret z ciekawością. W przeciwieństwie do żony, otyłej i rumianej, pan Cartwright był blady jak duch i wychudzony - wyglądał nawet trochę groźnie,jak te sępy, które widzieliśmy krążące nad polem bitwy zeszłego lata. Biorąc pod uwagę rodziców, Rosalyn rzeczywiście udała się niespodziewanie dobrze.
Dziewczyna się zarumieniła. Ja zacząłem się kręcić na brzegu fotela, czując to pudełeczko na biżuterię w tylnej kieszeni. W nocy, nie mogąc zasnąć, obejrzałem pierścionek. Rozpoznałem go natychmiast. Szmaragd otoczony diamencikami został wykonany przez najlepszych weneckich rzemieślników. Moja matka nosiła go aż do śmierci.
- A więc, Stefano? Co sądzisz o kolorze różowym? - Rosalyn wytrąciła mnie z tych rozmyślań.
- Przepraszam, nie dosłyszałem - odezwałem się z roztargnieniem.
Pani Cartwright rzuciła mi poirytowane spojrzenie.
- Różowy? Na przyjęcie z kolacją w przyszłym tygodniu? Bardzo miło ze strony twojego ojca, że je zaplanował. - powiedziała Rosalyn. Zaczerwiniła się mocno i wbiła wzrok w podłogę.
- Moim zdaniem w różowym będzie ci doskonale. Będziesz wyglądać pięknie bez względu na to, co włożysz - odparłem drewnianym głosem,jakbyśmy oboje niczym aktorzy odczytywali swoje kwestie że scenariusza.
Pani Cartwright uśmiechnęła się z aprobatą. Suczka pobiegła do niej i wyskoczyła na poduszkę obok. Pani Cartwright zaczęła głaskać Penny.
W salonie nagle zrobiło się gorąco i duszno. Przesłodzone, walczące ze sobą zapachy pani Cartwright i Rosalyn przyprawiały mnie o zawróty głowy. Ukradkiem zerknąłem na wysoki antyczny zegar w kącie. Siedziałem tu zaledwie piętnaście minut, ale równie dobrze mogło to być pięćdziesiąt pięć lat.
Podniosłem się z fotela i stanąłem na chwiejnych nogach.
- To urocza wizyta pani Cartwright, panno Cartwright, ale nie chciałbym zajmować paniom całego popołudnia.
- Dziękuję - Pani Cartwright krótko skinęła głową, nie podnosząc się z kanapy - Maisy odprowadzi cię do wyjścia - Wskazała brodą pokojówkę, która zaczęła podrzemywać nad swoją ręczną robótką.
Odetchnąłem z ulgą, wychodząc z tego domu. Powietrze chodziło moją spoconą skórę i cieszyłem się, że nie kazałem woźnicy czekać na mnie; myśli nieco mi się rozjaśnią w czasie trzech kilometrów drogi powrotnej do domu. Słońce zaczynało zniżać się nad horyzontem, a zapach kapryfolium i jaśminu ciężko wisiał w powietrzu.
Wspinając się na wzgórze, spojrzałem w stronę Veritas. Kwitnące lilie otaczały wysokie kamienne urny obrzeżające aleję, która prowadziła do frontowych drzwi. Białe kolumny werandy nazbierały pomarańczowego odcienia w zachodzącym słońcu. Tafla stawu jak zwierciadło błyszczała w oddali i dobiegał mnie daleki odgłos dzieci bawiących się w kwaterach dla służby. To był mój dom i kochałem to miejsce.
Ale nie umiałem sobie wyobrazić, że dzielę je z Rosalyn. Wcisnąłem pięści w kieszenie i z gniewem kopnąłem kamień leżący na brzegu drogi.
Zatrzymałem się przy bramie prowadzącej na podjazd. U wjazdu na teren posiadłości stał jakiś nieznany mi powóz. Patrzyłem z zaciekawieniem - rzadko miewaliśmy gości - kiedy siwowłosy woźnica zeskoczył z kozła i otworzył drzwi powozu. Ze środka wysiadła piękna blada kobieta. Ciemne loki opadały jej kaskadą na ramiona. Miała na sobie białą,szeroką u dołu suknię; wąską talię opasywała szarfa w kolorze brzoskwini. Dobrany kolorem kapelusz ocieniał głowę, przesłaniając oczy.
Obejrzała się za siebie, zupełnie jakby wiedziała,że na nią patrzę. Mimowolnie westchnąłem głośno. Była więcej niż piękna, wręcz doskonała. Nawet z odległości dwudziestu kroków widziałem jej błyszczące ciemne oczy i różowe usta układające się w lekki uśmiech. Delikatnymi palcami dotknęła naszyjnika z niebieską kameą, a ja złapałem się na tym, że powtarzam teb gest, wyobrażając sobie, jakby to było poczuć dotyk tej szczupłej dłoni na własnej skórze.
A potem znów się odwróciła. Z powozu wysiadła druga kobieta, najwyraźniej służąca i zaczęła układać fałdy jej sukni.
- Dzień dobry! - zawołała dziewczyna.
- Dzień dobry... - wychrypiałem. Odetchnąłem głębiej i poczułem uderzający do głowy zapach imbiru i cytryny.
- Nazywam się Katherine Pierce. A ty jesteś...? - spytała wesoło. Zupełnie jakby doskonale zdawała sobie sprawę, że straciłem mowę na widok jej urody.
Nie wiedziałem, czy mam się wstydzić czy cieszyć, że przejmuje pałeczkę w tej rozmowie.
- Katherine - powtórzyłem powoli, coś sobie przypominając.
Ojciec opowiedział mi historię o przyjacielu przyjaciela aż z Atlanty. Jego sąsiedzi zginęli w pożaże domu, kiedy miasto oblegał generał Sherman. Przeżyła jedynie ich szesnastoletnia córka. Nie miała żadnych krewnych, więc ojciec natychmiast zaoferował dziewczynie mieszkanie w naszej dawnej powozowni. To wszystko brzmiało szalenie tajemniczo i romantycznie, a kiedy ojciec mi o tym mówił, widziałem, jak niezmiernie się cieszy, że może poratować w potrzebie młodą sierotę.
- Tak - odparła, jej oczy tańczyły - A ty jesteś...
- Stefano! - powiedziałem szybko - Stefano Salvatore. Syn Giuseppego. Bardzo Ci współczuję z powodu rodzinnej tragedii.
- Dziękuję - Jej oczy natychmiast pociemniały i spoważniały - Jestem też wdzięczna tobie i twojemu ojcu za gościnę dla mnie i mojej służącej Emily. Nie wiem, co byśmy bez was zrobiły.
- Ależ nie ma o czym mówić - Nagle poczułem się wobec niej opiekuńczy - Zamieszkacie w dawnej powozowni. Wskazać ci drogę?
- Same znajdziemy. Dziękuję raz jeszcze, Stefano Salvadorze - powiedziała i ruszyła za woźnicą,który niósł wielki kufer w stronę tego niedużego domku gościnnego, na tyłach naszej posiadłości. Potem obejrzała się i spojrzała na mnie - A może powinnam cię nazwać Stefano Zbawca? - Mrugnęła i poszła dalej.
Patrzyłem jak odchodzi i w jednej chwili zrozumiałem, że moje życie już nigdy nie będzie takie samo.~ Rozdział pisany na telefonie więc z góry przepraszam za błędy i roczną nieobecność. Nie obiecuje ale postaram się dodawać rozdziały częściej niż raz na rok.