Część 1.

197 16 19
                                    

Znasz takie uczucie, dość specyficzne i pojawiające się zupełnie znikąd, nagle każące robić ci dziwne rzeczy, których żaden normalny i poprawnie myślący człowiek czynić nie powinien? Wewnętrzny głosik szepczący różne przyjemne słówka, w stylu „zrzuć ten wazon ze stołu", „wskocz pod ten pociąg", „zepchnij to dziecko z dorożki, no, zrób to"? Mój znowu się odezwał.

I kazał mi zabijać.

Dzień, w którym straciłem rozum był iście wspaniały. Słońce świeciło jasno, ludzie chronili się w cieniu przed gorącem, a po ich białych czołach spływał pot. Jakaś dama zemdlała na moich oczach, ugotowawszy się zapewne pod tymi wszystkimi warstwami pięknych materiałów.

Ja szedłem ulicą krokiem człowieka szczęśliwego, koszulę miałem rozpiętą do połowy brzucha, czym wzbudzałem niemały szok i oburzenie wśród mijanych arystokratów, którzy chyba nawet pieprzą się w ubraniach, oraz powodowałem rumieńce na twarzy niejednej praczki czy szwaczki. A nawet dziwki.

Nie powiem, byłem przystojny i doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Natura oraz mój ojciec – pijak, awanturnik i recydywista, obdarzyli mnie miłymi dla oka rysami twarzy, ostrym podbródkiem, niebieskimi oczami i gładkim czołem. Na policzkach miałem dwudniowy zarost, a moja sylwetka była nieźle zbudowana. Postronny obserwator mógłby pomyśleć, że niezwykle o siebie dbam, ale to prace przy budowach tak mnie wyrzeźbiły. Zbudowałem już przeszło ze dwadzieścia budynków, w tym gmach sądu. Niezła chatka, choć nigdy nie byłem w środku, odkąd go oddaliśmy.

Zauważyłem, że ktoś z naprzeciwka macha jak szalony, potrącając przy okazji kilka osób. Alfred, któżby inny? Nie znałem drugiego człowieka, który tak bardzo lubiłby robić z siebie durnia.

- Och, jak dobrze, że cię widzę! – zawołał na mój widok, najwyraźniej wcale nie zauważając, że ani trochę nie podzielam jego entuzjazmu. – Mam sprawę. Jak przyjaciel do przyjaciela.

Zerknąłem na niego z góry, nic nie odpowiadając, a Alfred stanął na palcach, chwiejąc się niemiłosiernie i uparcie usiłując spojrzeć mi prosto w oczy.

- Moja stara zaszła. Znowu. Sąsiadka mówi, że tym razem to będą bliźniaki.

- Nie mam forsy. – odparłem sucho, ale tłuścioch wcale nie dał się tak łatwo zbyć.

- Ja nie proszę o wiele. Naprawdę, dwadzieścia szylingów, tyle wystarczy. Do pierwszego ci wszystko zwrócę.

- Nic ci nie dam.

- Kochanieńki, ja cię błagam. Na kolanach cię proszę – przyklęknął, chwytając mnie swoimi grubymi łapami za rozpiętą koszulę – To ostatni raz, miej serce. Toż mi dzieciaki tam z głodu poumierają.

Może przynajmniej zrobi się wtedy miejsce dla nowych – pomyślałem, ale sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem dwie srebrne monety.

- Dziesięć...

- Bracie mój! – wykrzyknął donośnie, zwracając uwagę tych przechodniów, którzy jeszcze, przechodząc obok, się nam nie przyglądali. – Życie mi ratujesz! Jakże ja ci się odwdzięczę?

- Oddaj mi w terminie – odpowiedziałem, nagle jednak zdarzyło się coś, przez co zupełnie straciłem resztki zainteresowania moim rozmówcą.

Niedaleko ode mnie, zaledwie jakieś pięć metrów, szła najpiękniejsza niewiasta jaką kiedykolwiek widziałem, a widziałem wiele. Ubrana była po mieszczańsku, coś pomiędzy arystokracją na pospólstwem, w zieloną suknię z krótkimi rękawami, jej talia przepasana była białą chustą, a na drobnych śniadych dłoniach miała cieniutkie prześwitujące rękawiczki. Długie, ciemnobrązowe włosy rozpuściła na plecy, jednak pojedyncze strąki tuż przy jej twarzy przesiąkły potem. A ta twarz! Ta twarz, o wszyscy bogowie! Toż Matka Boska sprowadzona z Nieba i postawiona przy niej nie dorównywałaby jej urodą, wdziękiem; wprost ideał. Mała buźka, duże ciemne oczy, czarne brwi, rumiane jagody... Poruszała się z taką gracją, jakby wprost płynęła w powietrzu.

Głos. Z pamiętnika pewnego mordercyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz