Część 4

70 11 7
                                    


Minął kolejny tydzień, albo coś około tego, a ja znów jej nie widziałem i powoli umierałem z rozpaczy. Nadzieja, która pojawiała się rankiem w pierwszych dniach po wizycie w jej domu, nadzieja, która najpierw donośnym, a potem coraz cichszym głosem wmawiała mi, że tym razem na pewno ją zobaczę, stopniowo przeradzała się w gorycz wieczorów tych bezużytecznych dni, gdy nawet cień jej sukni nie pojawił się przed moimi oczami. Kilka razy próbowałem odnaleźć jej dom, szedłem tą samą drogą, którą mnie wtedy prowadziła, lecz albo musiałem pomylić trasę, albo jej kamienica, jej sanktuarium po prostu zniknęła. Obie opcje uważałem za równie prawdopodobne.

Próbowałem więc inaczej. Budziłem się wcześniej, przychodziłem do pracy nim inni zdążyli nawet zlec się z łóżek i obserwowałem, ba! nawet przekupiłem chłopaków (zażądali dwóch piw, szubrawcy, lecz czymże są dwa piwa za możliwość zobaczenia jej?) by zająć ich miejsce z widokiem na plac. Nauczyłem się pracować, jednocześnie lustrując bacznie wszystkich przechodniów, ale szukając wzrokiem tej jednej sukni, tego jednego ruchu. Słyszałem za plecami jakieś podśmiewki, zdawałem sobie sprawę, że moje niecodzienne zachowanie stało się tematem ich plotek i dyskusji, ale tak strasznie było mi z tego powodu wszystko jedno. Mógłbym z łatwością ich zabić, gdybym chciał.

Rzecz w tym, że ani ja, ani głos tego nie chcieliśmy. Mój ukochany przyjaciel milczał, ten, który znał wszystkie moje sekrety i pragnienia zostawił mnie samego z mym cierpieniem. Nie byłem jednak do końca pewien, czy bez niego zdobyłbym się na morderstwo. On stanowił pewnego rodzaju podporę, wydawał się chronić moje tyły i toczył zwycięską walkę z głosem sumienia. Głosem sumienia? Czyż on nie był nim jednocześnie? Czy mogły się kryć w mej głowie dwa głosy? To by już znaczyło, że jestem chory, a przecież nie byłem. Nie, mój głos nie był chorobą, był przyjacielem. Oddanym towarzyszem wędrówki życia, który mnie kochał, rozumiał i wspierał. Z nim nawet nieobecność Cyganki bywała bardziej znośna. Przynajmniej mniej bolesna. Gdy odchodził, odczuwałem samotność podwójnie, jak w tej chwili. Razem bowiem stanowiliśmy pewną całość, zdałem sobie sprawę, że potrzebuję ich obojga.

Nie opuszczajcie mnie.

Nie zostawiajcie mnie samego.

Proszę.

Układałem kolejne cegły na kolejnym piętrze, jednocześnie bacznie obserwując kolejnych przechodniów, czy aby jej postać nie była jednym z nich. Czułem niezwykły żal na myśl, że nie zapamiętałem tej drogi do domu jej wuja. Zadowalałem się chodzeniem pod dom jej ciotki, która, jeśli dobrze słyszałem, kilka dni temu zmarła. Gdybym wiedział chociaż jak się nazywała, pojawiłbym się na pogrzebie. Może tam bym ją ujrzał.

- Ej, co ty robisz? Powaliło cię?

Gdybym tylko wiedział. Nigdy jednak nie zwracałem uwagi na tabliczkę przy drzwiach, a teraz już ją zdjęli. Dlaczego choć raz na nią nie spojrzałem? Mógłbym pójść na jej pogrzeb, odnaleźć Cygankę i złożyć jej kondolencje. To byłby idealny, nienatrętny sposób na zawarcie znajomości. Może chciałaby znaleźć pocieszenie po stracie ciotki w mych ramionach, a ja zapłakałbym wtedy razem z nią i...

- Ty głuchy jesteś, czy głupiego udajesz?

O Boże, czułem jej ciepło. Czułem przyjemność, rozkosz wypełniającą mnie całego. Ona jest moja.

Tylko moja.

Ktoś uderzył mnie prosto w twarz.

- Co z tobą? – krzyknął nowy szef na budowie. Lica miał czerwone z gniewu.

- To dziwak, zostaw go – zaśmiał się inny pracownik, a ja spojrzałem na obu szczerze zaskoczony.

Szef jednak złapał mnie za kołnierz koszuli i postawił na nogi. Nie puszczając, wskazał tłustym palcem na stawianą przeze mnie ścianę.

Głos. Z pamiętnika pewnego mordercyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz