1 września 2018 roku
OD RÓWNO TRZECH MIESIĘCY Schuyler Emily Howell miała całe szesnaście lat i — w przeciwieństwie do swojej matki — wiedziała, że czasem nie warto reagować na zaczepki. Znaczy wiedziała już wcześniej, ale wraz z przekroczeniem magicznego progu szesnastej wiosny — tudzież lata — zrozumiała, że wiedzę tę należałoby zacząć wykorzystywać w życiu codziennym. Gdyby nie zdawała sobie z tego sprawy, na twarzy siedzącego obok niej Sophusa Blishwicka dawno odbiłaby się podeszwa trampka. Oczywiście biorąc pod uwagę, od jak dawna trwa uczta powitalna — jakiś kwadrans, gdyby ktoś pytał — całkiem prawdopodobne, że Blishwick zdoła jeszcze zawrzeć bliższą znajomość z obuwiem sąsiadki... Ale lepiej nie uprzedzać faktów. Znaczy „nie krakać". Przecież to wcale nie musi się wydarzyć.
Tia, jasne.
Na razie jednak, póki jej największy wróg zajmował się rozmową ze swoim nieco bardziej cywilizowanym kumplem, Sky mogła poświęcić się czemu innemu niż korzystanie z odziedziczonej po ojcu zdolności do niemal całkowitego ignorowania otoczenia. Której, nawiasem mówiąc, nie używała szczególnie często. Szczęście Blishwicka polegało na tym, że używała w ogóle, gdyż w przeciwnym razie jego gałki oczne na sto procent już dawno znalazłyby się poza należnymi im oczodołami. Nie żeby mu się nie należało. Bezczelne i zupełnie jawne lustrowanie innych wzrokiem było natrętne oraz naruszało ich absolutnie nienaruszalną prywatność. Przynajmniej w tym konkretnym przypadku „nienaruszalną"; przez ostatnie pięć lat jedynie Blishwick jakoś nie chciał tego przyjąć do wiadomości, poddając Schuyler niemalże bezustannej obserwacji. Trudne do oceny pozostawało, czy czyha na błędy Howell, aby móc je natychmiast wytknąć z typową dla siebie złośliwością, czy jednak o tym, gdzie patrzy, decyduje główka, nie głowa.
Aby oderwać myśli od tego nieprzyjemnego tematu, Sky przesunęła spojrzeniem szarobłękitnych oczu w stronę stołu prezydialnego. Siedząca na samym środku dyrektorka, wiekowa profesor McGonagall, zajmowała się rozmową z opiekunem Gryffindoru, profesorem Longbottomem. W przeciwieństwie do wielu Ślizgonów, Schuyler nie darzyła nauczyciela zielarstwa jakimiś wrogimi uczuciami; wręcz przeciwnie — na swój sposób podziwiała go za anielską, absolutnie nie-gryfońską cierpliwość. Biorąc pod uwagę, ile czasu spędziła w jego gabinecie wraz z Boromirem, Maxem i Dakotą, przyłapana na kolejnym łamaniu szkolnych zasad, niemalże myślała o Longbottomie jak o własnym opiekunie domu. Odnosiła zresztą wrażenie, że mógłby tę funkcję znosić lepiej od osoby, której ona przypadła, patrząc na nadludzkie pokłady zrozumienia, jakie okazywał Sky przez pięć lat niestrudzonego mordowania każdej dotkniętej rośliny. Zapewne ucieszył się, słysząc o jej soczystym Okropnym na SUM-ach; dzięki niemu nie musiał nigdy więcej oglądać masakry zieleniny w wykonaniu Schuyler Howell.
Z kolei opiekun Ślizgonów we własnej osobie, profesor Zabini, rozmawiał z nauczycielką astronomii, profesor Sinistrą. Pogawędka nie przeszkadzała mu jednak w zerkaniu kontrolnie w stronę stołu Slytherinu; robił to z zaskakującą dokładnością, niemalże co pięć minut, a z jego przystojnej, gładko ogolonej twarzy nie schodziła mina człowieka gotowego na wszystko. Sky doskonale wiedziała, że nauczyciel eliksirów szuka wzrokiem jej skromnej osoby. Nawet niespecjalnie się temu dziwiła — co roku, albo w trakcie uczty powitalnej, albo w drodze do dormitoriów, ona i Blishwick urządzali widowisko, o którym reszta szkoły rozmawiała przez kilka kolejnych dni. W pierwszej klasie, po tej dosyć nieszczęsnej w skutkach — tj. trafieniu do jednego domu — Ceremonii Przydziału, zaczęli się wzajemnie popychać na schodach do lochów, co zakończyło się sturlaniem na sam dół w tempie ekspresowym. Samo w sobie nie brzmiało to imponująco; imponujący był efekt domina, gdyż przez przypadek pociągnęli za sobą większość pozostałych pierwszorocznych ze Slytherinu; aczkolwiek Sky nadal upierała się, że odpowiedzialność za to powinna spaść raczej na Astarotha i Angelinę, którzy usiłowali ich rozdzielić. Aby nie zagłębiać się w bolesne szczegóły lat kolejnych, starczy jedynie zaręczyć o powiększającej się z roku na rok zarówno efektowności, jak i liczbie świadków wojny na linii Howell-Blishwick. Naprawdę nic więc dziwnego, że Zabini starał się mieć na nią oko. I na Blishwicka, który jakimś magicznym sposobem zawsze znajdował sposób, aby zająć miejsce nieopodal.
CZYTASZ
NIM HOGWART RUNIE ⚡ HP NEXT GEN
Fanfiction❝― Moje gratulacje, Schuyler. Właśnie pobiłaś wszelkie rekordy. ― Zupełnie nie rozumiem, o czym do mnie mówisz. ― Doskonale rozumiesz. ― ...no wiesz co. Na pewno nie jestem pierwszą osobą, która dostała szlaban jeszcze przed wyjściem z uczty powital...