Oczy

584 37 8
                                    


Dzień zleciał mu szybciej, niż przewidywał, a mecz poszedł lepiej, niż się spodziewał. Faktycznie Yellow Fever byli tak dobrzy, jak wszyscy mówili (czy może raczej ostrzegali), ale zdecydowanie nie byli lepsi od Chilly Hunters, której Dean, jako kapitan, po raz kolejny na meczu wykazał się umiejętnościami przywództwa, ustawiając chłopaków w dobrych miejscach i mówiąc, jaką taktykę ma stosować każdy z nich. Wszyscy działali z radami Deana, poza Michaelem. Stracili przez niego trzy czy cztery punkty. Wynikiem końcowym było 23:13 dla drużyny chłopaków, więc wygrana i tak była ich. Choć, właściwie, chodzi o sam fakt nieudolnej samodzielności Michaela. Benny chciał go w pewien sposób ukarać, nie pozwalając mu iść z nimi świętować zwycięstwa z mimo wszystko całkiem wysoką przewagą punktów, jednak Dean skwitował jednym zdaniem zamiar przyjaciela: Jesteśmy drużyną, gramy razem i trzymamy się razem. Nikt nie usłyszał, jak po tych słowach wyszeptał krótkie „Nawet z takim idiotą jak on".

Po pomeczowym, chwilowym rozejściu się do domów na wzięcie prysznica i zjedzenie czegoś na szybko, spotkali się pod sklepem monopolowym, znajdującym się najbliżej ich umówionego miejsca – niewielkiego lasu na końcu ulicy Avenue. Nikt nie miał jeszcze dwudziestu jeden lat, a co najwyżej starannie podrobiony dowód. Starsza pani – sprzedawczyni w sklepie – jakby niedowidziała, że dowód był widocznie fałszywy, a jego posiadacz Alfie trząsł ze strachu, że ta może wezwać policję, gdy tylko zauważy. Lecz, najwidoczniej, dziś jest ich szczęśliwy dzień; wygrali mecz z naprawdę dobrą drużyną, a i alkohol kupili bez najmniejszych podejrzeń ze strony ekspedientki.

Gdy weszli do lasu, a dokładnie do ich miejsca - tego nad jeziorem - znów doceniali ten, mogłoby się wydawać, specjalnie wyrobiony okręg pustki wolnej od drzew, za to z leżącymi po środku kłodami wokół wypalonego ogniska. To miejsce było niezwykłe. Drużyna rugby zawsze traciła tu na chwilę swoją męskość i twardość, zamieniając je na wrażliwość i uznanie. Korony drzew byłyby w stanie sięgnąć co najmniej sześciopiętrowego budynku, a może i wyżej. Nieduże jezioro co lato dające ochłodę każdemu z nich, w jesień i wiosnę pozwalające na łowienie ryb, a w zimę zgadzające się na jeżdżenie na jego tafli lodu wydawało się być najbardziej przyjaznym, bliskim jeziorem. Te miejsce było przepełnione wspomnieniami, tymi z wczoraj, jak i tymi sprzed dziesięciu lat, kiedy jako dzieciaki wspinali się po drzewach, czy huśtali się na doczepionych do gałęzi sznurach. To miejsce było niesamowite.

Pogoda idealnie sprzyjała spędzeniu nocy pod gwiazdami. Lekkie podmuchy ciepłego wiatru we wczesną wiosnę dawały orzeźwiające uczucie rześkości, a temperatura w nocy nie zmuszała nawet do założenia bluzy. O ile tyko siedziało się przy ognisku. Dean, Benny, Cole, Alfie, Michael, Crowley i Ash byli już na miejscu, rozkładając wielki namiot z kilkoma pokojami, długim i szerokim korytarzem. Robili to wszyscy, poza małym, grupowym buntownikiem – Michaelem.

- A gdzie te dwa barany, tak właściwie? – krzyknął Crowley, próbując wbić w ziemię kołek ściągający namiot.

- Masz na myśli Gabriela i Baltazara? – spytał Alfie, przyglądając się zakupionej dla Crowleya czerwonej paczce długich, mocnych Marlboro.

- Nie, Bonny i Clyde'a. No a kogo on może mieć na myśli? – zaśmiał się Dean.

- Ej, ej, ale Bonny i Clyde'a to ty nie wyśmiewaj – oburzył się Benny, jeden z ich najwierniejszych fanów.

- Mniejsza z tym. To gdzie oni są?

- Mówili coś o darmowym alkoholu od ich wujka, pewnie po to poszli – oznajmił wszystkim Ash, wyciągając z kieszeni lufkę do papierosa, aczkolwiek wypełnioną czym innym.

- Ash, ty znowu palisz ten hasz? – spytał Cole, po chwili doznając olśnienia. – Chyba wymyśliłem ci ksywkę – zaśmiał się.

Ash powoli przytaknął, a na jego twarzy pojawił się szeroki, leniwy uśmiech.

Cichy Biały DomOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz