Budzik zadzwonił moim zdaniem o wiele za wcześnie. Bo kto wstaje o godzinie czwartej nad ranem? Ahhh no tak. Ja. Najbardziej zdesperowana wśród całego rodzeństwa. Zbierając w sobie całą siłą wciągnęłam na nogi najbardziej obciskające dżinsy jakie znalazłam w mojej szafie i potykając się o pudełko po chińszczyźnie, którą jadłam wczoraj na kolację pogoniłam do łazienki. Nigdy nie myślałam, że tak ochoczo będę szykować się do pracy. Jednakże zawsze występują wyjątki od reguły. Z kosza na pranie wyciągnęłam pachnącą bluzę i włożyłam ją na siebie. Byłam już cała mokra z tego wysiłku. Nie oszukujmy się. Moja kondycja fizyczna balansowała pomiędzy pokaźnym jeden, a zero w skali od jeden do dziesięciu. Zamknęłam drzwi na klucz i zbiegłam po schodach wcześniej upewaniając się trzy razy, że na pewno są one zamknięte. Nigdy nie wiadomo czy te cholerne kłódki nie zbuntują się. Mój autobus właśnie odjezdzal, lecz ostatkami sił przecisnęłam swoje cielsko między zamykającym się wejściem. Byłam naprawdę zmęczona i modliłam się aby nie zasnąć i spokojnie dotrzeć na swój przystanek. Oprócz mnie była jeszcze jakaś starsza kobieta w jaskrawoczerwonym swetrze i zielonych pończochach oraz pijany mężczyzna w podkoszulku nie pierwszej świeżości. Droga trwała dziesięć minut. Zaraz po tym jak pojazd zatrzymał się na moim przystanku wstałam i niczym torpeda wyskoczyłam na zewnątrz. Truchtem przebiegłam sto metrów dzielących mnie od sklepu i wyciągnęłam klucze. Nienawidziwiłam zmiany, w której to otwierałam sklep. Wszędzie było ciemno, a ja z moim lękiem byłam na prawdę ostatnią osobą, która chciałaby tu być. Nie patrząc za siebie szybkim krokiem przeszłam na zaplecze i włączyłam światło w całym budynku. Lodówki i zamrażarki zaczęły działać i pomieszczenie wypełnił dźwięk uruchomionych wiatraków. Ciężarówka z owocami miała przyjechać za pół godziny, więc przebrana już w firmowy strój zaczęłam czyścić półki i skrzynki przeznaczone na cytrusy. Kolejnym minusem przydziału mi godzin porannych był fakt, iż zamknięciem dzień wcześniej zajmowała się Vanessa. Nie zwracała ona uwagi na potłuczone jabłka czy uszkodzone winogrona. Wyrzucała wszystko do śmieci nie sprzatając później tego całego brudu. Na drugi dzień sok pozostały na półkach stawał się lepki i trudny do starcia. Obie się nie lubiłyśmy. Odkąd zatrudniłam się w sklepie była zgorzkniała i niemiła. Niełatwo było się z nią dogadać, więc nie zaczynałam niepotrzebnych rozmów. W ogóle nie zwracałam na nią uwagi. Po przygotowaniu miejsca na wyłożenie brzoskwiń i moreli zamiotłam stanowisko z włoszczyzną i warzywami. Czerwona lampka zapaliła się nad wejściem do magazynu co oznaczało, że ciężarówka już przyjechała. Ciagnąc za sobą lawetę nacisnęłam odpowiedni guzik, aby brama się otworzyła. Niski mężczyzna z pomarańczowym stroju przywitał mnie cierpkim uśmiechem i otworzył klapę pojazdu. Gdy miałam już sięgać po ogromną skrzynię z kabaczkami i cukinią znajome ręce chwyciły jej brzegu i bez trudu podniosły do góry.
-Cześć- przywitał się Louis kładąc przedmiot na lawecie.
-Ohh hej, nie miałeś przypadkiem na późniejszą godzinę?- spytałam nieśmiało zginając się po kolejny pakunek.
-Wziąłem wcześniejszą zmianę- zaśmiał się obdarzając mnie promiennym uśmiechem- przecież nie mogłabyś być tu sama.