Rozdział 1

214 49 28
                                    

Weszłam właśnie do domu, którego wnętrze wypełniał słodki zapach naleśników.

-Mamo, jesteśmy! - krzyknęłam głośno, rzuciłam torbę w kąt i ściągnęłam żółte trampki.

-I jak tam, moja primabalerino? Słyszałam, że twój występ zrobił furorę, skarbie! - powitała mnie z uśmiechem i odgarnęła sprzed oczu niesforny kosmyk jej blond włosów.

-Też tak słyszałam – odparłam, ukazując rząd zębów i usiadłam przy stole, nakładając sobie sporą porcję naleśników, niestety takich z ograniczoną ilością tłuszczu i bez żadnych dodatków, by moja waga nie została zahwiana.

-Wydaje mi się, że musisz kupić sobie nowy strój. Z tego już wyrosłaś, nie wspominając już o długości tutu i obcisłości trykotów... - westchnęła, zajmując miejsce obok mnie i wpatrując się we mnie błękitnymi oczyma.

-Nie ma sprawy, mamo. - Krzywię się, gdy ciepły kawałek ciasta parzy mnie w język.

-Na stoliku w salonie zostawiłam ci pieniądze. Ja i ojciec musimy pojechać dzisiaj do cioci Brandy, źle się czuje. Dzisiaj do mnie dzwoniła. Nie wiem, czy wrócimy na noc... Poradzisz sobie, prawda? - pyta, a ja kiwam jedynie głową, nie odrywając wzroku od talerza.

-Słucham? A ja? Moje zdanie już wcale się w tym domu nie liczy? Dzisiaj wróciłem z trasy i chciałem spędzić trochę czasu z moją rodziną... - zaczął tata, unosząc głowę znad posiłku.

-Jerry, nie zachowuj się jak dziecko. Moja siostra to też twoja rodzina i musimy tam jechać – oznajmia uparcie mama i temat zostaje zakończony.

Kiedy z talerza znikają wszystkie naleśniki wstaję od stołu, dziękując i wbiegam po schodkach do góry. Otwieram drzwi do pokoju i rzucam się na łóżko, leżące tuż przy ścianie.

Z westchnieniem na ustach łapię za telefon i odblokowuję go, przeglądając listę kontaktów. Kathlin nie, Katnis nie, Lauren nie... Lawrence.

Wciskam wybieranie i przykładam urządzenie do ucha.

-Lawrence! Mam misję dla ciebie! - mówię, nie tracąc czasu na zbędne powitania.

-Jaką znowu misję? - słyszę w słuchawce jej zmęczony głos i wywracam oczami.

-Tutu. Mówi ci to coś? - parskam z rozdrażnieniem.

-Niewiele... Nie o tej porze... - po drugiej stronie rozlega się cichy trzask, a ja wybucham.

-Lawrence, do cholery! Czego żeś się naćpała?! - fukam, ale odpowiada mi cisza.

-Co zrobiła?... Ja śpię... Dlaczego mnie budzisz?... Co się dzieje?... Która godzina?... - słyszę cichy jęk po dłuższej chwili.

-4 po południu, wyobraź sobie! - krzyczę zdenerwowana, a do moich uszu dociera sygnał zerwanego połączenia.

Rzucam telefon na dywan, wstaję gniewnie, przeczesuję prędko włosy i schodzę na dół po schodach. Zgarniam bez słowa pieniądze ze stolika, narzucam na siebie czarną kurtkę z kapturem, nakładam szybko buty i wychodzę z domu.

-Weź parasol, Shawn! - słyszę jeszcze za sobą, ale nie zwracam na to uwagi. Mama nie stara się mnie zatrzymywać, bo dobrze zna moją wybuchowość. Chce mnie nawet zabrać do psychologa, by jakoś temu zaradzić, ale nie zamierzam się na to zgodzić.

Oddycham z przyjemnością rześkim, wilgotnym powietrzem i czuję zapach deszczu. Krople wody ściekają mi po włosach, wsiąkają w kurtkę. W ułamku sekundy jestem cała przemoczona. Zakładam jednak tylko kaptur na głowę i przemykam powoli zgarbiona pustymi uliczkami miasteczka.

Nienawidzę swojej nieprzewidywalności. W jednej chwili jestem całkowicie spokojna, a w drugiej wybucham. Jedyną radą na to jest samotny spacer, najlepiej po deszczu. Uwielbiam, gdy pada. Krople zmywają wtedy ze mnie wszystkie smutki, cały ten gniew, problemy, a ja czuję się wolna. Zupełnie jak w tańcu. To właśnie dlatego tańczę. By radzić sobie z emocjami.

Wdech. Wydech. Powoli, spokojnie... Jeszcze jeden wdech... Kolejny wydech. Zamykam oczy i zaczynam się relaksować.

Mokre pasma włosów przyklejają się do mojej twarzy, a ja delikatnie otwieram oczy. Przyjemna fala spokoju przechodzi przez moje ciało, odprężam się. Ruszam powoli w dalszą drogę, z głową pochyloną ku ziemi, przeskakując kolejne kałuże. Musi to wyglądać zabawnie, bo jako baletnica, skacząc przez większe, robię w powietrzu półszpagaty. Jestem średniego wzrostu, więc nauka tańca zawsze dużo mi ułatwia.

Moje trampki są mimo wszystko przesiąknięte wodą i wydają dziwny odgłos chlupotania przy każdym, choćby najmniejszym kroku. Włosy przypominają czarną ścierkę do podłogi, ściekają po nich krople deszczu, wsiąkając w kaptur rozpiętej kurtki, który już dawno zsunął mi się z głowy. Koszula, cała zmoczona, przylega do ciała i krępuje moje ruchy. Oddycham powoli, pilnując harmonii. Wdech przez nos. Wydech przez usta. Nigdy nie inaczej.

Z piskiem wpadam do kałuży, przy której najwyraźniej źle wymierzyłam odległość. Ląduję w niej cała, łącznie z moimi beznadziejnymi włosami. Od kiedy w chodniku mogą być aż takie dziury?

Cóż, najwyraźniej od dziś. Fukając gniewnie, podnoszę się powoli, nawet nie starając usuwać z siebie jakoś tego brudu kałuży. Deszcz pada szybko, coraz szybciej... Krople powoli spłukują we mnie gniew, a ja stoję na środku chodnika z zamkniętymi oczami i na wpół przymkniętymi powiekami. Wdech... Wydech.

Gdy wydaje mi się, że uspokoiłam się wystarczająco, ruszam z miejsca i w coś uderzam. Ściana? Nie... To 'coś' wybucha śmiechem, a ja zaciskam zęby i otwieram oczy, spoglądając w górę. Przede mną stoi wysoki chłopak, uśmiechający się bezczelnie, przygryzając dolną wargę. Jego zielone oczy skrzą się łobuziersko, a czarne włosy wyłaniają delikatnie spod kaptura. Cerę ma ziemistą, 'brudną'. Wygląda on zaniedbanie, zupełnie tak, jak skrajne przypadki z mojej szkoły. Tak, a nawet gorzej. Od zawsze denerwowali mnie tacy ludzie. Otrząsam się i próbuję go wyminąć, ale on zagradza mi drogę, przesuwając się pod ścianę.

-Chodzisz po skosie, idioto? - parskam, wywołując tym jego niemałe zaskoczenie. Chłopak wpatruje się we mnie, nic nie rozumiejąc, a ja wywracam oczami i ruszam szybko przed siebie. Jak na złość, wybiega przede mnie kot, a ja uskakuję w bok, wpadając w kolejną kałużę. Słyszę za mną głośny, drwiący śmiech i podnoszę się zwinnie, na prostych nogach. Chłopak milknie na chwilę, a ja wpatruję się w niego z kpiącym uśmiechem.

-Nie uczyli cię w-f'u w szkole? Biedactwo... - mówię wrednie i odchodzę, tym razem starając się omijać wszystkie kałuże.

Czuję jeszcze, że kipię z gniewu, ale nie zwracam na to uwagi. Nigdy nie jest tak źle, by wywołać mój wybuch. Dzisiaj też nie. Zaciskam pięści i zauważam znajomą sylwetkę sklepu z odzieżą baletową.

Wdech. Wydech. Uspokój się, Shawn. Wdech. Wydech...

___________

Witajcie, misie! ^^ I jak wam się podobał? :3 Dajcie znać, co sądzicie, w komentarzach! :)

Miłego dnia! xx I do następnego! :33

Taniec śmierci.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz