Przepraszam wszystkich, którzy to czytają, że nie było tak długo rozdziału, ale musiałam wszystko dokładnie przemyśleć, żeby nie poprowadzić fabuły w złą stronę. Tak, tak, wiem. Długo myślę. W każdym bądź razie, teraz rozdziały będą pojawiały się szybciej (o ile ktoś to czyta) :P
Poza tym polecam posłuchać utworu, który zamieściłam wyżej, ponieważ jest przeeecudny. Tylko słuchajcie do końca! :D Przez jakieś pół godziny szukałam idealnego utworu do tego rozdziału. Mam nadzieję, że trafiłam w klimat :)
______________________________________________________________
Perspektywa Sheili
Ona sobie chyba żartuje!
Ogarnął mnie gniew, który szybko zastąpiła frustracja. I pomyśleć, że nic mi nie powiedziała! Tylko dlaczego? Bała się? Wstydziła? A może mi po prostu nie ufała?
- Aaah! Głowa mnie od tego boli. Tyle pytań i żadnej odpowiedzi - zażenowanie osiągnęło poziom drapaczy chmur.
I co teraz robić...
Cichaczem wykradłam się z pokoju Laidly i wyjrzałam zza framugi salonu, gdzie przebywała jej mama. Na szczęście śpi. W takim razie mogę działać. Z komody przy drzwiach frontowych wyjęłam pierwszą lepszą kartkę i starając się naśladować pismo przyjaciółki, nabazgrałam taką oto wiadomość:
"Mamo!
Nie martw się, gdy mnie nie znajdziesz w domu, bo idę na noc do Sheili. Jakby co, to dzwoń do niej (mój telefon się rozładował).
Buziaki, Laidly"
Mocno naciągane, ale inaczej się nie da.
Modląc się, żeby tylko nie obudzić adresata krótkiego listu, wyszłam z domu i ruszyłam do swego własnego mieszkania. Na dworze powoli zapadał zmierzch. Prawie biegnąc, rozmyślałam nad tym, co się na razie stało.
Co mogłam zrobić? Teoretycznie nic, ale w praktyce całkiem sporo. Jedną z możliwości było powiedzenie o wszystkim mamie dziewczyny, jednak ta opcja automatycznie odpadała.
Dobrze znam tę osobę i jestem bardziej niż pewna, że zaczęłaby panikować oraz wezwałaby policję. A żeby rozmawiać z policją, potrzebuję więcej informacji. W końcu czyjeś nagłe zniknięcie jest ciosem nie tylko dla rodziny, ale także dla przyjaciół, co w tym przypadku oznacza mnie. Muszę całą sprawę traktować poważnie.Wyciągnęłam z tego monologu pewien wniosek - zanim dam powęszyć jakimkolwiek osobom trzecim, sama muszę się trochę rozeznać w tej sprawie. Mam na to jedną noc. Przecież rano Laidly powinna wrócić do domu. Przynajmniej to wynika z listu, który napisałam.
Po wejściu do domu ze zdziwieniem zauważyłam, że jest on pusty. Po kolei wchodziłam do każdego pomieszczenia, aby utwierdzić się w tym przekonaniu. Ani żywej duszy. Odpuściłam sobie dalsze poszukiwania i po odwieszeniu kurtki na wieszak poszłam do kuchni. Jedyne, czego teraz potrzebowałam to kubek gorącej herbaty i coś słodkiego, czyli rzeczy, które pomogą mi w rozmyślaniach.
Według niektórych wyglądałoby to pewnie jak typowy, bardzo schematyczny dramat o tnących się nastolatkach. Jednakże coś mi tu nie pasowało. Miałam bardzo dziwne wrażenie, że wystarczy jeden zły krok i poruszę kamyczek początkujący lawinę. Kamyk ten jest ode mnie na wyciągnięcie ręki. Wygląda zwyczajnie, wręcz kusząco, ale nawet dotknięcie go może być katastrofalne w skutkach.
Nagle przypomniały mi się matczyne słowa:
"Sheila, każdy dzień ma 24 godziny, co oznacza aż 86 400 sekund. W każdej sekundzie dokonujemy niezliczonej ilości wyborów. Nawet te z nich, które pozornie nic nie znaczą - są ważne. Właśnie dzięki nim jesteś osobą, którą jesteś teraz."
- To mądre słowa - dało się usłyszeć melodyjny głos.
Zaskoczona rozejrzałam się dookoła, lecz nikogo nie zobaczyłam. To tylko moja wyobraźnia płata mi figle?
- Tu jestem - usłyszałam zza pleców, na co gwałtownie się obróciłam, jednakże znowu niczego podejrzanego tam nie było.
- Niby gdzie? Ja tu nic nie widzę - powiedziałam z udawaną pewnością siebie.
Po tych słowach usłyszałam cichy śmiech i przede mną pojawiło się... no właśnie, co? Było to coś wyglądającego jak anioł - dosłownie i w przenośni. Dosłownie, gdyż miało skrzydła, a w przenośni, ponieważ było nieziemsko piękną kobietą. A może jednak nie jest taka ładna? Chwila, znowu jest... Dopiero wtedy zauważyłam, że jej wygląd zmieniał się co parę sekund. Raz wyglądała nawet jak Taylor Swift i Margaret Thatcher.
Zadziwiające było to, że nie czułam się zagrożona ani się nie bałam. Sama obecność tej istoty wpływała na mnie niemal uspokajająco. A skoro tak jest, to nie może być niebezpieczna, nie? Tylko KIM ona jest? Cicho westchnęłam i już otworzyłam usta, aby zadać to pytanie, lecz nawet nie zdążyłam tego zrobić, a uzyskałam odpowiedź:
- Wybacz, ale jeszcze nie mogę ci tego powiedzieć.
- "Jeszcze"? W takim razie kiedy?
Lecz ona zignorowała moje pytanie i uśmiechnęła się, jakby w ogóle go nie słyszała.
- Więc co tutaj robisz? - jednak Tenshi* (tak postanowiłam ją nazwać) nadal milczała.
Zadałam jej jeszcze kilka pytań, lecz skutek był taki sam - cisza. Nie mogę powiedzieć, że mnie to nie zirytowało. Skoro nie ma zamiaru ze mną rozmawiać, nie będę ani jej ani siebie zmuszać do tej bezsensownej konwersacji. Ruszyłam do swojego pokoju. Już dawno straciłam ochotę na herbatę, wic po prostu minęłam kuchnię. Wskakując po dwa stopnie, szybko znalazłam się przed drzwiami rzeczonego pomieszczenia. Niczego się nie spodziewając, przekroczyłam jego próg, lecz jedyne, co moje stopy napotkały to powietrze. Naprawdę, zdziwiło mnie to niezmiernie. Jednak jeszcze większym zaskoczeniem było to, że mimo ciągłego spadania nic nie spotkałam. Po prostu pustka. Brzuch zaczął mnie boleć w podobny sposób jak podczas lotu samolotem.
- Jest tu ktooo?
Już miałam przeprowadzić monolog wewnętrzny na temat tego, jak bardzo nie cierpię ciszy, gdy moich uszu dobiegł śmiech. Tak, ten znienawidzony, drwiący śmiech Tenshi...
- Niedługo spotkasz swoją przyjaciółkę. Może nie w takich okolicznościach, w jakich byś chciała, ale zachowaj zimną krew. Uspokój swe serce, aby i dusza mogła zaznać ukojenia.
Po tych słowach nastąpiła cisza, a chwilę później... szum drzew? Mrugnęłam parę razy oczyma, by zobaczyć rozciągające się wokół ogromne połacie łąk zasłanych kwiatami oraz górujące nade mną korony wspomnianych drzew. Podeszłam do jednego z nich. Mogłam teraz stwierdzić, że drzewo było ciemnoróżowego koloru. Chociaż w sumie rzeczywiście tylko "było". Jak gdyby się przyjrzeć, kiedy podeszłam do tej rośliny, zaczęła robić się coraz ciemniejsza, na końcu czarna. Przetestowałam to na innym drzewie i rosnącym nieopodal krzaku. Wynik był ten sam - rośliny sczerniały, a nieznane mi owoce rosnące na krzaku zgniły. Nagle coś zwróciło moją uwagę - trawa pod moim stopami zachowała się podobnie jak pozostałe rośliny, które doświadczyły mej obecności.
Westchnęłam. Gdzie ta Tenshi mnie przeniosła? Do innego świata? Brzmi jak słaby film fantasy.
- A może to po prostu sen? - przemknęło mi przez myśl, jednak coś podpowiadało mi, że to rzeczywista i realna kraina.
Mam uspokoić swe serce, tak? Nienawidzę porażek. A z tobą, Tenshi szczególnie nie chciałabym przegrać.
Wzięłam głęboki wdech i zwróciłam wzrok do góry, w stronę chmur.
Dopóki ja i Laidly jesteśmy pod tym samym niebem, na pewno się kiedyś spotkamy.