Chapter One - Karo, Trefl, Pik i Kier

928 85 5
                                    


Gromadzące się nade mną ciemnoczerwone chmury całkowicie zawładnęły niebem. Zdawały się krążyć wokół mnie, jakby świat był niewielki i płaski, dający możliwość objęcia go w całości ledwie jednym spojrzeniem. Otaczające mnie drzewa były białe jak śnieg i pozbawione liści. Ich gałęzie, których na każdym było po pięć, wykrzywiały się groteskowo, przypominając mi kościste palce, poruszające się leniwie na wietrze, gotowe pochwycić ofiarę w swój silny uścisk i zgruchotać ich kruche kości. Trawa, na której leżałem, była czerwona i biała. Wydawało mi się, jakby ktoś specjalnie starannie pomalował jej źdźbła, jedno po drugim – czerwone, białe, czerwone, białe...

Przede mną, na pagórkowatym terenie, wznosiły się setki białych nagrobków. Żaden z nich nie był podpisany nazwiskiem, czy imieniem, każdy za to miał jeden z niewielkich karcianych kolorów: czarne trefl i pik, oraz czerwone kier i karo. Nie był to jednak jedyny element związany z grami, jaki mogłem zobaczyć. Nade mną unosiły się powoli ogromne kostki do gry, jednak już na pierwszy rzut oka mogłem zauważyć, że różniły się nieco od tych tradycyjnych – każda z nich bowiem na wszystkich swoich ściankach miała tylko po trzy oczka.

Wiedziałem, że to sen. Nie tylko przez wygląd świata, w którym się znalazłem, ale również dlatego, że pamiętałem wszystko, co mnie dotyczyło. Kim byłem, ile miałem lat, skąd pochodziłem. Pamiętałem nawet godzinę, o której kładłem się do łóżka.

Kiedy podniosłem się ostrożnie z ziemi i rozejrzałem uważnie wokół siebie, moją uwagę zwrócił strój, jaki na sobie miałem. Składał się on z biało-czerwonych spodni w kratę, białej koszuli oraz ciemnoczerwonej kamizelki. Był lekki i przyjemny w dotyku, a jednak z jakiegoś powodu czułem się niekomfortowo, będąc w niego ubrany. To uczucie podobne do tego, kiedy wiesz, że po twoim ciele chodzi robak, ale jest tak szybki, że nie możesz go strącić.

Nigdy nie lubiłem snów. Uważałem je za bezsensowne wizje, niemające żadnego znaczenia w realnym życiu, tworzone przez umęczony całym dniem pracy umysł. Ci, którzy się nimi przejmowali, sprawdzając ich znaczenie w sennikach, doszukując się na siłę ukrytych przekazów i wróżb, byli głupcami i marzycielami. Ja byłem racjonalistą. Dlatego znalezienie się w takim miejscu było dla mnie wyjątkowo niewygodne, a fakt, że chciałem jak najszybciej się stamtąd uwolnić, uznawałem za zupełnie naturalny.

Potrzebowałem jakiegoś punktu zaczepienia, momentu, w którym sen zakończy się. Zwykle bywało tak w chwilach śmierci. Wątpiłem, abym mógł spadać w nieskończoność, czy śnić dalej mając przebite serce lub głowę. Jeżeli był to ten rodzaj snu, w którym sam mogłem decydować o tym, co chcę robić, to musiałem z tego prawa skorzystać.

Ruszyłem w górę zbocza, wolnym krokiem mijając milczące nagrobki. Gdzieś z daleka słyszałem jakieś grzmoty, przypominające odgłos uderzających o siebie ogromnych kamieni. Gdyby takie miejsce istniało na ziemi, z pewnością przyprawiałoby każdego o dreszcze. Miałem nadzieję, że szybko zapomnę ten sen.

Gdy dotarłem na szczyt wzgórza, zatrzymałem się raptownie, z zaskoczeniem wpatrując w panującą przede mną najprawdziwszą nicość. Wyglądało to zupełnie tak, jakbym stanął na końcu świata, gdzie ziemia została oderwana – gdy zbliżyłem się ostrożnie do jej krawędzi i spojrzałem w dół, zobaczyłem to samo, co rozciągało się przede mną jak okiem sięgnąć – pustkę. Kłębiącą się wokół mgłę o miedzianym kolorze.

Odetchnąłem powoli, cofając się kilka kroków. Sen czy nie sen, czułem lęk na samą myśl, że muszę skoczyć w bezdenną otchłań, by obudzić się z tego dziwacznego snu. Nikt przecież nie mógł dać mi pewności, że to naprawdę podziała. Być może otchłań prowadziła do kolejnego, równie groteskowego miejsca, a może kończyła się oceanem potworów, które rozszarpałyby mnie na strzępy.

Akashi in Wonderland ||Akashi x Kuroko||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz