Rozdział II

991 130 16
                                    

Podążaj za białym królikiem...

Lewis Carroll, Alicja W Krainie Czarów

Cichy, lekko natarczywy głos nieustannie wypowiadał jej imię, a ono po chwili, zamiast zniknąć w przestrzeni, powracało zwielokrotnione, przyniesione przez bezlitosne echo pustego pokoju - przedzielone na sylaby, przeliterowane, albo zupełnie w całości, brzmiąc twardo i nieprzyjemnie, jakby trochę zgryźliwie, raz wypowiadane było zupełnie wysokim, piskliwym głosikiem, a raz nisko i ochryple. Potem, wszystko umilkło, wszystkie głosy odeszły, pozostawiając po sobie niemiłe brzęczenie. Alicja machała dłonią bez końca, próbując odgonić całe stada niewidocznych przez szczelnie zamknięte oczy much, ale ani razu nie natrafiła na żaden wyraźny kształt...

- Zgadzam się - mruknęła cicho, po - jak jej się wydawało - całej wieczności odpędzania złośliwych stworzeń. - Zgadzam się na wszystko, zostanę jego żoną, tylko dajcie mi już spać...

Ktoś zachichotał obok jej głowy. Echo tym razem zostało jednak gdzieś w kącie. Ostrożnie uniosła powieki, ale zamazany kształt po chwili wstał i tupnął ze złością nóżką - bardzo, bardzo małą, sądząc po delikatnym odgłosie - odzianą niewątpliwie w delikatne, nowe pantofle. Być może i dziecięce, ale ciężko przecież stwierdzić, nie widząc wyraźnie, prawda?

Poza tym, w domu Collinsów nie było dzieci - Anabella i Antonina nigdy nie przywoziły swoich małych córeczek w brokatelowych sukieneczkach, ani synków z ich małymi szabelkami przy paskach do Dawn - wolały pozostawić je pod opieką nianiek, guwernantek i własnych teściowych, które, mimo że nie różniły się wcale od ich matki, były darzone przez kobiety o wiele większym zaufaniem, niż ona - obie młode panny Collins "trafiły" do bardzo dobrych rodzin przez małżeństwo z czułymi, gotowymi na spełnienie ich wszelkich zachcianek mężczyznami, których matki były ciepłymi kobietami, uwielbiającymi dzieci.

Pani Collins osobiście nie przepadała za nimi, twierdząc, że dzieci nie są do kochania, lecz do kształcenia i sama wręcz unikała kontaktów z wnuczętami, mając jednocześnie nadzieję, że także najmłodsza jej córka, zapewni zięciowi gromadkę brzdąców - w przeciwnym razie, skazałaby jej dobre imię na hańbę, a ją samą na dożywotnie unikanie spotkań kobiecych, gdzie chwalono się przecież przede wszystkim dziećmi i wnukami...

Alicja uniosła się lekko, przecierając oczy. Gdy otwarła je do końca, oślepiło ją jaskrawe światło, wydostające się ostatnimi siłami zza na pozór szczelnie zaciągniętych, perłowoszarych zasłon. W pierwszej chwili, zdało się jej, że jeszcze śpi, więc zamrugała parę razy i dla pewności uszczypnęła się w ramię - pokój nie przypomniał jej własnego ani trochę.

Zewsząd otaczał ją jasny marmur, jakby ściany, podłoga i sufit zlały się w jedno. Wśród śnieżnej bieli, beżu i platyny, migały jej przed oczyma purpurowe i srebrne hafty arrasów, zarysy portretów w drewnianych ramach i ogromne okna, osłonięte szarością weluru.

Po chwili, zdała sobie sprawę, że leży na samej krawędzi ogromnego, nie dwu, nie trzy, ale nawet dziesięcioosobowego łoża - pomijając fakt, iż takiego jeszcze nie widziała - otacza ją przynajmniej pięć pierzyn, obok rozrzucone są dziesiątki poduszek, a ona sama ubrana jest już nie w swój śliwkowy jedwab, lecz w zwiewny, biały tiul, udrapowany na kształt koszuli nocnej.

- To nie jest mój dom, to nie jest mój pokój, moja suknia, a nawet... Nawet moja kokarda i spinka gdzieś się rozpłynęły! - zawołała, pewna, że nikogo poza nią nie ma w pomieszczeniu. I faktycznie - nikt nie odpowiedział na jej pełne wyrzutu słowa. Spod jednego z okien dobiegał jednak stłumiony śmiech, zbyt poważny, żeby być śmiechem dziecka, ale też zbyt delikatny, aby uznać go za dorosły. Alicja poderwała się gwałtownie, odrzucając grube okrycie - pięć wyszywanych w delikatne róże, irysy, maki i słoneczniki, okrytych bladą koronką kołder, opadło z cichym tąpnięciem na chłodną podłogę, układając się w nierówne fałdy.

*Alicja*Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz