ROZDZIAŁ 1

127 21 6
                                    

- Boje się...- powiedziałem łkającym głosem, przytulając się do ojca coraz mocniej.
- Spokojnie Brian, wszystko będzie dobrze- tata próbował mnie uspokoić. Niestety jego słowa nic nie dawały, nadal się bałem. Po usłyszeniu przerażającego wrzasku, rzuciliśmy się do biegu. Moje krótkie kroki spowalniały nas, dlatego ojciec wziął mnie na ręce.
- Stać- krzyknął w naszą stronę mężczyzna stojący naprzeciwko nas. Był ubrany w kombinezon a w ręku trzymał latarkę i karabin. Nie wiedziałem jakie ma zamiary, mimo wszystko odetchnąłem z ulgą widząc, że to człowiek.
-Mam tu dwóch ludzi, najwyraźniej uciekali - mówił do krótkofalówki.
- Nie jesteśmy zarażeni...- krzyczy w jego strone tata stanowczym głosem, zniecierpiliwony tą sytuacją.
- Co mam robić?- ignorował go- ale jak to...dobrze. - nagle strażnik załadował broń i wycelował wprost na nas. Moje ciało ogarnął strach.
- Co pan robi...?- zawołał tata. Mężczyzna w tym czasie wystrzelił kilka strzałów w naszą stronę. Ojciec jednym ruchem zasłonił moje ciało i rzucił się by uniknąć strzału. Leżeliśmy poturbowani na ziemi, gdy właśnie cywil miał nas na muszce. Padł strzał, ale to my wyszedliśmy z niego cało. Ktoś go postrzelił. Obejrzałem się za siebie a tam stała moja ciocia, Loren. W dłoni trzymała pistolet. Pierwszy raz widziałem ją z takim wyrazem twarzy, nawet nie wiedziałem, że potrafi tak dobrze strzelać.
- Ciociu...- zawołałem łamiącym się głosem- to ty...
- Tak to ja skarbie, chodź tu.
- Tato, tato to ciocia - spojrzałem na niego, leżał obok mnie. Jedną dłonią trzymał się za brzuch skąd sączyła się ciekła, czerwona ciecz- krew.
Przestraszony wpadłem w panike.
- Tato! Tato...
- O mój Boże- zawołała Loren przerażona tym widokiem.Przystanęła obok nas i zaczęła opatrywać ranę taty. Strasznie krwawiła.
- Spokojnie... kochanie, wszystko będzie...dobrze- mówił przez zaciśnięte zęby, prztulając mnie resztkami sił. Wiedziałem, że nie jest dobrze. Spojrzałem na ciocia, która wyglądała na zaniepokojoną, czym bardziej się zmartwiłem.
-Wszy...wszystko będzie dobrze!- powtarzał to nadal w kółko a ja wiedziałem, że powoli odchodzi. Mówił coraz to ciszej i wolniej, jakby brakowało mu powietrza. Leżałem obok niego i kałuży krwi, którą stracił... płakałem nie wydając z siebie żadnych jęków.
- Lo...Loren- wydukał w chwili, kiedy już myślałem, że odszedł.
- Tak braciszku?- zareagowała ciocia patrząc na niego ze łzami w oczach.
- Zajmij się mo...moim synkiem.
- Wiem. - powiedzała łapiąc go za dłoń.
Widziałem jak powoli opadają mu powieki a usta nie wydają już żadnych jęków. Nie chciałem go stracić, nie teraz.
- Nie odchodź- błagałem- NIE ODCHODŹ TATO!

Wybudziłem się ze snu oblany zimnym potem. Koszmar, który nawiedza mnie od 15 lat wydarzył się naprawdę. Miałem wtedy 7 lat...straciłem najbliższą mi osobę- ojca. Teraz jestem sam. Mimo, że minęło tak dużo czasu, boli tak samo. Za każdym razem kiedy budzę się z tego koszmarnego snu, wszystko wraca. Jakbym w kółko przeżywał to na nowo, szkoda tylko, że nie jest to przyjemne. A mówią, że czas leczy rany, a on tylko przyzwyczaja do bólu...

Wstałem z łóżka i przetarłem twarz dłońmi. Nie chcąc myśleć o koszmarze, zająłem się śniadaniem. Przeglądając sterty, pustych puszek, w końcu znalazłem pełną. Spojrzałem na datę ważności.
- Jeszcze przed terminem. Gołąbki w sosie własnym- przeczytałem etykiete. Dziwne śniadanie, ale na nic innego nie mogłem sobie pozwolić, to był taki wczesny obiad. Jedzenie w ogóle mi nie smakowało, no cóż lepsze to niż nic. Zapasy powoli się kończy, dlatego liczył się każdy posiłek.
Śniadanie przerwała mi Madison wchodząc do mojego schronu. Spojrzałem na nią zdziwiony, przerwałem jedzienie odkładając puszke na stół.
- Wstałeś?- powiedziała na powitanie. Dokładnie zamknęła drzwi oglądając się za siebie jakby ktoś miałby ją śledzić. Cóż, ona jak nikt potrafi wpakować się w kłopoty.
- Jak widać- oznajmiłem oschle.
- Co ty taki dzisiaj nie w humorze? ... o wybacz, ty nigdy go nie masz.- zaśmiała się. Mi niestety nie było do śmiechu, nie dzisiaj. Madison widząc moją minę spoważniała.
- Bardzo zabawne- powiedzałem zirytowany jej zachowaniem.- Po co przyszłaś? Bo chyba nie po to by mnie odwiedzić? I gdzie byłaś ostatnie dwa tygodnie?
- A co, tęskniłeś?- powiedziała podchodząc bliżej biorąc moje śniadanie. Patrzyłem jak zajada się, widocznie dawno nie jadła.
- Martwiłem się...- powiedzałem po chwili. Swój wzrok przeniosła na mnie.
- Wiesz, że potrafię o siebie zadbać.
- Tak? A co to jest?- zapytałem podchodząc do niej i wskazując ranę na lewej brwi. Nie była duża i poważna, ale widocznie świeża.
- Jakieś gówniarze mnie zaczępili. Trochę mnie zdenerwowali - spojrzałem się na nią znacząco- Spokojnie nie zabiłam ich - odpowiedziała jakby czytając w moich myślach- ...ale wyglądają o wiele gorzej ode mnie.
- Gdzie byłaś? - zmieniłem temat.
- Tu i tam. Miałam kilka ważnych spraw do załatwienia. I patrz co udało mi się załatwić- rzuciła na stół kilka kartek dzięki, którym można wykupić żywność.
- Skąd je masz? -to pierwsze co mi przyszło do głowy. Zdaje sobie sprawę jak trudno je dostać.
- Dzięki tym kartką przeżyjemy kilka miesięcy.- powiedzała ignorując moje pytanie.
- Skąd je masz!- powtórzyłem tym razem bardziej stanowczo.
- Mówiłam ci, załatwiłam je.- odpowiedziała spokojnie. Patrzyłem na nią zdenerwowany jej lekceważacym zachowaniem.
- Przestań dobrze wiemy, że trudno je dostać a zwłaszcza tyle.
- A czy to ważne?- zawołała podenerwowana- Nie możesz po prostu mi podziękować i zamknąć ten temat? - widząc swoje zdenerwowanie, przyciszyła swój ton głosu. Odłożyła pustą puszke po gołąbkach na stół.
- Mogę, ale znam cie i nie chce by przyniosło nam to kłopoty- rzuciłem chcąc pokazać, że ja tu mam rację i nie czepiam się z byle powodu.
- Kłopoty są częścią tego piepszonego świata. Rozejrzyj się, wszędzie czyka śmierć.- mówiła prawie krzycząc i wymachując rękami. Zamilkłem, wiedziałem, że ma trochę racji.
- Tak, ale dzięki tobie nadejdzie ona szybciej.- broniłem się nadal. Przezt nią nie jestem tylko zdenerwowany, ale także głodny.

- Czepiasz się.
- Dobra, masz rację.- nie chciałem się kłócić. Wiem, że jest nieustępliwa dlatego nie warto było droczyć tego tematu.
- Dostałam je od Diega...- powiedzała po chwili przerywając ciszę- taki jeden, nie znasz go. Był winny mi przysługę.- wytłumaczyła.
- Okej powiedzmy, że ci wierze.- droczyłem się.
- Brian!
- Dobra, wierze. A co z bronią?-czekaliśmy na nią od kilku miesięcy. Ostatnio jej coraz bardziej potrzebna, bez niej ani rusz.
- No i tu jest problem...
- No, mów- usiadłem na fotelu obok wiedząc, że to co teraz mi powie może wytrącić mnie z równowagi. Madison widocznie tym podenerwowana, próbowała zachować spokój, ale widziałem, że od środka aż kipiła.
- Ten frajer Kevin jeszcze ich nie wysłał. Nie wiem czemu, ale czuje, że kręci mówiąc że są w drodze.
- Sądzisz, że nie chce nam ich wysłać?- zapytałem nierozumiejąc, w końcu Kevin zawsze dotrzymywał obietnic. Był świnią i oszustem, krętaczem i tak dalej, mogę śmiało to przyznać. Nie sądziłem jednak, że jest aż tak głupi żeby zaczynać z nami.
- Jestem tego pewna, że to jakaś grubsza sprawa. Musze go znaleźć.
- Skąd wiesz gdzie on się podziewa?- tego typa naprawę ciężko znaleźć. Czasem jest wszędzie a czasem... jakby zapadł się pod ziemią.
- Wiesz jakie mam kontakty- powiedzała zerkając na mnie. Lubiła się tym chwalić.
- I czego się dowiedziałaś- przerwałem jej
- Słyszałam, że jest nie daleko portu. Mówię ci on coś kombinuje. Musze go znaleźć.
- Chciałaś powiedzieć "musimy"- poprawiłem ją, w końcu to też moja sprawa i nie puszcze jej samej.
- Dokładnie... To co idziemy.
- Załatwmy to jak najszybciej. A i następnym razem jak będziesz tak znikać na jakiś czas to mnie ostrzeż.
- A to czemu.
- Nie potrzebnie się tylko martwię.
- O jaki ty kochany. Ej tylko nie mów mi, że się we mnie zakochałeś...
- Tak! To właśnie to, zakochałem się w tobie do szaleństwa, a ten czas spędzony bez ciebie trwał wieczność- powiedzałem teatralnie. Medison poirytowana moim zachowaniem walneła mnie w rękę. Po chwili obydwoje zaczęliśmy się z tego śmiać. Medison jest moją przyjaciółką, tylko do niej mam zaufanie. Znamy się od kilku lat i razem współpracujemy. Mimo tego, że jest dziewczyną to świetnie radzi sobie w interesach.
- Powienem iść w tedy z tobą. Mogłaś tylko powiedzieć, w końcu dałbym sobie rade, nie jestem aż tak stary.- oznajmiłem, gdy Medison spoważniała.
- Ile to już będzie... dwadzieścia pięć?
- Dwadzieścia dwa- poprawiłem ją, nie lubię jak mnie postarza. Dobrze wie ile mam lat, robi to celowo. Ona za to jest ode mnie młodsza o dwa lata... tak i mnie uważa za staruszka.
- No właśnie... staruszku- poklepała mnie po ramieniu.
- Stąpasz po cienkim lodzie- szepnąłem udając głos staruszka.
- Lepiej już chodźmy- powiedzała otwierając drzwi i pozwalając przejść mi przodem. Ta kobieta jak nikt, potrafi mnie zdenerwować.

Światłość mej ciemności.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz