8 lat później....
Otworzyłam drewnianą szafkę mając zaciśnięte powieki. Modliłam się, żeby wreszcie były tam, gdzie je zostawiłam. Pełna nadziei, powoli otwierałam oczy. Spojrzałam w górę. I w sumie nawet bardzo się nie zaskoczyłam, widząc pustkę.
-Gerardzie Ciri, ty podły złodzieju ciastek! Zaklinam cię i skazuję na śmierć z przesłodzenia! Nawet ciastek z rodzynkami nie mogę zostawić! Z rodzynkami! Kto zdrowy zjada rodzynki z własnej, nieprzymuszonej woli?!
Jak na zawołanie, po chwili mój szef stał koło mnie z zaskoczoną miną i okruszkami w kąciku ust. Patrzył na mnie z poirytowaniem wymieszanym z rozbawieniem. Dobrze wiedział darmozjad, że to były moje ciasteczka.
- Po nazwisku to po pysku, tak Jefferson? Dobrze wiesz, że przeklinam matkę za moje imię do dziś i perfidnie to wykorzystujesz. Ja się tak nie bawię! - skrzyżował ramiona i spojrzał na mnie spode łba. Co było trudne zważając na moją niską egzystencję.
- Nie odwracaj kota ogonem! Znowu zabrałeś moje ciastka! - moje zdenerwowanie sięgało zenitu. Bycie przyjaciółką tego padalca nie należało do najłatwiejszych zajęć.
- Dobra. Tu mnie masz. Ale nie moja wina, że są tak cholernie pyszne! Powinnaś robić podwójne porcje, żebym też coś z tego miał!
- Człowieku, przed chwilą zjadłeś potrójną porcję! Oficjalnie mam na ciebie focha! Sam sobie odbieraj telefony od tych napaleńców! - odwróciłam się na pięcie i już miałam wychodzić, gdyby nie ręka Gerarda blokująca mi przejście.
- Proszę nie opuszczaj mnie! Błagam! Zrobię wszystko, tylko nie każ odbierać mi tych telefonów! Dam ci podwyżkę!
- Dobra. Ale jeśli jeszcze raz tkniesz moje ciastka, to utnę ci ręce. I zedrę skórę z całego prawego przedramienia. A wtedy pożegnasz się ze swoim Spongebobem i Patrickiem...
Na tym zakończyła się nasza sprzeczka. Do końca dnia nikt nie kradł żadnych słodyczy, nie robił sobie żartów z tatuażu naszego szefa, który przedstawiał postać z bajki mającej kilkaset lat, a ja co chwilę dostawałam telefony z niemoralnymi propozycjami starych napaleńców.
Z ulgą opuszczałam biuro tamtego dnia. W windzie z radością zdjęłam czarne szpilki i na bosaka kierowałam się w stronę mojego samochodu. Wsiadając dziękowałam ludziom, którzy wymyślili autopilota. Zaznaczyłam na ekranie adres mojego mieszkania po czym wygodnie ułożyłam się w skórzanym siedzeniu. Przyzwyczajona do niezbyt miłego uczucia, które towarzyszyło unoszeniu się pojazdu, zamknęłam oczy i ucięłam sobie krótką drzemkę.
Obudził mnie odgłos dzwoneczków, co oznaczało, iż byłam już na miejscu. Wyjęłam kluczyk ze stacyjki i wciąż na bosaka, przeszłam do windy.
Czułam się niezręcznie otoczona przez lustra, ponieważ z każdej strony otaczał mnie widok mojej zmęczonej twarzy i zniszczonej fryzury. Jak już wspominałam, praca w Ciri Company oraz bycie sekretarką szefa, było okropnie męczące.
Patrzyłam w odbicie swoich czarnych oczu, oglądałam splątane blond fale zwrócone we wszystkich kierunkach, a w głowie przeklinałam dzień, w którym zgodziłam się pracować dla mojego przyjaciela.
W pewnym momencie winda wydała nieokreślony dźwięk i zatrzymała się na trzecim piętrze. Oznaczało to, że znowu cholerstwo się zepsuło a ja zmuszona byłam iść ciagnącymi się w nieskończoność schodami. Nie byłabym zła, gdyby nie fakt, iż mieszkałam na dziewiątym piętrze.
Po kilku minutach wyczerpującej tułaczki stałam już przed drzwiami mojego mieszkania. Niestety moje klucze zaniknęły w ciemnej otchłani mojej torebki i za żadne skarby nie mogłam skurczybyków znaleźć. Już miałam wysypać całą zawartość ozdoby na ziemię, gdybym nie usłyszała głośnego, męskiego śmiechu.
Automatycznie podniosłam głowę, a mój wzrok zderzył się z górą mięśni o brązowych włosach. Na jego twarzy widniał cwaniacki uśmieszek, który działał na mnie jak płachta na byka. Moja awanturnicza strona natychmiast przejęła kontrolę nad mym ciałem, a ust w mig wyleciały oskarżycielskie słowa.
- Nie otwieraj tak ust, gdy rżysz, bo ci mucha wleci - przewróciłam oczami. Pod czujnym okiem nieznajomego wpakowałam wszystkie bezużyteczne pierdoły do torebki. Zaklnęłam pod nosem, widząc, że magicznym sposobem klucze były przypięte do skórzanego paska. Odpięłam je, po czym patrząc kątem oka na milczącego od dłuższej chwili mężczyznę, włożyłam je do zamka.
Strasznie irytowało mnie jego zachowanie. Na początku śmiał się na cały korytarz, a pozniej nagle przestał wydawać z siebie wszelkiego rodzaju dźwięki. Rozumiem, że jestem piękna, cudowna, i po spojrzeniu odbiera mowę, lecz to było irytujące. Pewnie dlatego, po wrzuceniu torebki do mieszkania, odwróciłam się. Przymrużonymi oczami skanowałam jego wysoką sylwetkę. Musiałam się nieźle wysilić, bo z moim metrem sześćdziesiąt nie było to łatwe zadanie. Zwłaszcza, że rożniło nas około trzydzieści, trzydzieści pięć centymetrów.
- Ty jesteś jakąś niemową czy coś? Jeśli na mój widok odjęło ci mowę, to było sobie zdrobic zdjęcie, pójść i powiesić na ścianie, a nie patrzeć jak cielę w malowane wrota - powiedziałam, po czym z gracją odwróciłam się, prychnęłam pod nosem, a następnie zrobiłam krok w przód i zamknęłam drewniane drzwi.
Podniosłam z podłogi moją torebkę, którą po chwili postawiłam na komodzie. Kierując się w stronę sypialni zapukałam w ścianę trzykrotnie, co miało dać znać mojej sąsiadce, a za razem najlepszej przyjaciółce, że jestem w domu.
Po drodze zdjęłam białą koszulę i czarne spodnie, a przechodząc obok otwartych drzwi do łazienki, celnie wrzuciłam ubrania do kosza na pranie. W myślach obiecałam sobie, że następnego dnia się nim zajmę. W końcu miała być sobota, a ja miałam całe dwadzieścia cztery godziny tylko dla siebie.
Niestety to miało być jutro. Tamtego dnia byłam jeszcze skazana na co piątkowe ploteczki z moją najlepszą przyjaciółką, przy butelce, lub butelkach, naszego ulubionego wina.
Nie zdziwiłam się, gdy po kilkunastu minutach usłyszałam pukanie do drzwi. Z dwoma kieliszkami w dłoni, ubrana w swoje ulubione, czarne legginsy i wściekle różową bluzkę z jednorożcem, poszłam otworzyć drzwi.
W momencie ich otworzenia kieliszki o mały włos nie wypadły mi z dłoni. Nie chodziło o wściekle rude loki Rose, nawet brak czerwonej pomadki na jej ustach mnie nie zdziwił. Zaskoczyło mnie to, co ujrzałam za sylwetką mojej przyjaciółki.
Prostując, zobaczyłam tego dziwnego gościa, któremu odebrało mowę na mój widok. Znów miał ten cwaniacki uśmieszek. Z trudem powstrzymywałam chęć zdrapania mu go z twarzy. Nie wiem, czy udałoby mi się to, gdyby nie głos sasiadki.
- Cześć Kay! Przyniosłam wino! - powiedziała swoim piskliwym głosem kręcąc jednocześnie ciemnozieloną butelką - Zaprosiłam też nowego sąsiada, mam nadzieję, że się nie gniewasz - mrugnęła prawym okiem. To oznaczało jedno. Rose obrała sobie tego idiotę za kolejny cel.
Miałam przeczucie, że o ile to się zacznie, to nie skończy dobrze. Szkoda, że nie wiedziałam, ile miałam wtedy racji...
CZYTASZ
Special
RomanceKylie Jefferson zawsze miała nudne życie. Czyli od chwili, gdy złamano jej serce. Wszystko kręciło się wokół pracy, domu i spotkań z kilkorgiem przyjaciół. A co się stanie... Gdy twoja stara miłość powróci? Sławny dziadek okaże się widzieć przys...