Stawiała kolejne kroki. stąpając boso po wilgotnym mchu. Nie wiedząc dokąd zmierza ani po co, po prostu szła. Chłód smagał jej ciało tak samo, jak materiał powiewającej na lekkim wietrzyku białej sukienki. Nie widziała słońca, gęsty las spowity był mgłą. Każdy jej oddech odznaczał się obłoczkiem pary.
Nie mogła się odwrócić, spojrzeć za siebie, bo za każdym razem gdy to robiła kończyło się tak samo. Jej śmiercią, bolesną i krwawą. Jej wzrok był więc uparcie wlepiony przed siebie. Ta bezsensowna wędrówka zdawała się trwać wiecznie. Kiedy zaczęła się zastanawiać nad kolejnym krokiem poczuła na plecach zimny oddech znajomego.
Zerwała się do szaleńczego biegu, ale czuła, że zamiast się oddalać on jest coraz bliżej. Zatrzymała się gwałtownie, godząc z już znaną jej przyszłością. Zacisnęła mocno powieki by stracić z oczu ten ponury las spowity mgłą gęstą jak mleko. Drżała, a jej serce przytulił do siebie strach i nie chciał puścić. Wokół rozległy się szepty w dziwnym języku. Muskały jej skórę i lizały płonieniami przerażenia.
Otworzyła oczy i ujrzała przed sobą potężną postać podobną z postury do człowieka z nieproporcjonalnie długimi kończynami. Jego ciało było drewniane, a zamiast głowy miał czaszkę jelenia z rozgałęzionymi rogami. Za naramienniki służyły mu także czaszki, tyle że ludzkie. Z jego nozdrzy uniósł się biały obłoczek. Podniósł rękę powoli, wskazując na nią palcem.
Nadszedł czas. Umiera, to ten dzień, pogrąży się w wiecznej nicości albo trafi do nieba, a może gdzieś, gdzie cierpieć będzie przez następną wieczność?
Leszy, patrząc w jej przerażoną twarz podszedł do niej i jego palce dotknęły dekoltu dziewczyny. Sięgnął głębiej i wyrwał jej serce z piersi. Przestało bić i ociekało jej krwią, a ona sama upadła bezwładnie na wilgotny mech koloru butelkowej zieleni.
Umarła po raz tysięczny.
Znów obudziła się z krzykiem na ustach i łzami w oczach, które płynęły wartkimi strumieniami po jej bledszych z dnia na dzień policzkach. Zaczerpnęła powietrze głęboko w płuca. Ogarnęła ją panika i to przerażenie nie dające spokoju. Jej dłoń automatycznie powędrowała w kierunku jej serca by upewnić się, że poczuje jego uderzenia. Biło, nawet zbyt szybko niżeli powinno.
Poczuła wokół siebie silne objęcia ramion męża. Ten prosty gest uspokoił ją nieco. Jego potężna dłoń gładziła jej splątane loki. Uderzył ją jego mocny zapach, który ukoił jej serce. Zacisnęła palce na jego koszuli nocnej w obawie, że zaraz zniknie, ale on jeszcze nigdy nie zniknął. Zawsze był przy niej, zawsze wspierał i podnosił gdy upadła.
-Nie puszczaj Leonardzie -- wydukała, drżąc.
-Nigdy, Julio. -- Wzmocnił uścisk przyciągając ukochaną bliżej siebie, nigdy nie jest wystarczająco blisko.
Przechodząc korytarzem zerknął przez zaszkloną ścianę pracowni Julii. Stała przed sztalugą i malowała swój kolejny obraz. Zapewne to, co śniło się jej tej nocy. Każdy następny obraz był mroczniejszy i bardziej makabryczny od poprzedniego. Ludziom się podobały i chętnie je kupowali. Teraz ludzie lubią się bać, uprawiają kult śmierci, bo to, co straszne jest intrygujące. Śmierć jest niepojęta i człowiek myśli, że jeżeli będzie z nią obcował stanie się mu bliższa i może nie tak straszna jak ją malują. Ale tylko ci, którzy byli na jej łożu wiedzą, że do tego nie da się przygotować.
Zdawało mu się, że jest drobniejsza niż wczoraj. Może to złudzenie i martwił się za bardzo. Może... Stał chwilę w przejściu i patrzył jak kolejnymi pociągnięciami pędzla buduje przestrzeń. Fascynowała go. Można nawet powiedzieć, że była jego muzą. Upił kolejny łyk gorącej kawy i poszedł do swojego gabinetu, gdzie czekała na niego powieść do napisania.