Zima tamtego roku była ponoć mroźna. Na zrobionych wtedy zdjęciach widać moich braci lepiących bałwana i rzucających się śnieżkami. I sanki. Z opowiadań rodziny wiem, że uwielbiałam na nich jeździć. Po powrocie do domu zawsze dostawaliśmy po kubku kakao; do dziś śnieg kojarzy mi się z tym ciemnym, słodko-gorzkim napojem. Był to nasz rytuał, pielęgnowany przez lata. Na ferie nie pojechaliśmy nigdzie: mama bała się wybrać z naszą trójką sama, a tata nie dostał urlopu.
Moje pierwsze urodziny to było spore wydarzenie rodzinne — fotografie przedstawiają pyzatą, rumianą dziewczynkę ubraną w odświętną sukieneczkę. Chłopcy zaś mają na sobie eleganckie zastawy, zapewne zdobyte z wielkim poświęceniem, w końcu trudności z kupnem odzieży (a bliźnięta potrzebują ich co najmniej dwa razy więcej, zwłaszcza jak są tak aktywne, jak moi bracia) to smutna norma tamtego okresu. Widać też obie babcie i ciocię Bożenkę z córkami: Kasią i Karoliną. Karolina miała wtedy sześć lat i nie wyglądała na zachwyconą spędzaniem wiosennego popołudnia z młodszymi sąsiadami. Kasia była zachwycona, w końcu urodziłyśmy się w odstępie niecałego miesiąca i już wtedy lubiłyśmy wspólne zabawy. Na stole widać jakiś tort, do tego szarlotkę, zaś w roli napojów występuje domowy kompot i Ptyś. Dla dorosłych pań przewidziane było Campari (tak, wtedy alkohol stanowił normalny dodatek do imprez, na których przebywali małoletni obywatele i nikt nie robił z tego patologii). W tle widać też ogromną popielniczkę; oboje rodziców paliło spore ilości papierosów — mama „Mewy", a tatuś „Stołeczne" — babcie także nie stroniły od dymka.
Dwa tygodnie później świętowaliśmy Wielkanoc, chociaż może „świętować" to za duże słowo. Ot, zjedliśmy bardziej uroczyste śniadanie i tyle, ojca to nie obchodziło, był zdeklarowanym ateistą i jednak, przynajmniej teoretycznie, zapowiadał nieprzeszkadzanie w wychowywaniu nas w wierze katolickiej. Sam nie brał w tym udziału i najchętniej wszystkie święta spędzał w pracy, argumentując to tym, że ktoś pełnić służbę musi.
Przyszedł maj i sezon wyjazdów za miasto, zainaugurowany w drugi weekend na działce należącej do cioci Beaty. Blisko do wody i lasu — cisza, spokój — żyć nie umierać. W tamtych czasach o basenikach dla dzieci nikt nie śnił, więc wkopano nam w ziemię zwykłą starą wannę, w końcu potrzeba matką wynalazków. Obowiązkową atrakcją było ognisko z kiełbaskami, pieczonymi ziemniakami i herbatą pitą z termosu.
Paweł i Robert nie mogli się doczekać wakacji — w lipcu mieli urodziny — a cztery lata to już poważny wiek. Mama była tym mniej zachwycona, bo tata stwierdził, że nie może wziąć urlopu i stanęło na tym, że pojedziemy do babci Krysi. Na szczęście zdecydował się nas odwieźć samochodem i nie musieliśmy tłuc się pociągiem przez prawie pół Polski. Pakowanie trwało ponad tydzień, w końcu zabranie czterech osób na prawie dwumiesięczny wyjazd to nie lada wyzwanie. Wyruszyliśmy drugiego lipca o piątej rano — wcześnie — jednak czekała nas długa droga, w końcu to prawie sześćset kilometrów. Do Łeby dotarliśmy późnym wieczorem, zostaliśmy od razu zapakowani do łóżek — nawet nie zjedliśmy kolacji — tacy byliśmy zmęczeni podróżą. Następnego dnia po śniadaniu tatuś wrócił do domu, a my poszliśmy na plażę. Było fantastyczne, ciepły piasek, łagodne fale i kilka godzin zabaw na kocu. Koło czternastej wróciliśmy na obiad — pyszne smażone flądry z młodymi ziemniakami, sałatką z pomidorów i cebuli. Potem zabawy w babcinym ogrodzie, kąpiel, kolacja, wieczorynka i spać. Tak właśnie mijały nam te dni: wyjścia na plażę, spacery z mamą i babcią, chodzenie na lody. Dwudziestego piątego lipca chłopcy mieli urodziny. Babcia upiekła tort (biszkopt, krem i bita śmietana), kupiła w Baltonie prawdziwą Coca-Colę (po jednej buteleczce na osobę) i przyrządziła mały poczęstunek składający się z sałatki owocowej, racuchów i koktajlu owocowego. No i oczywiście prezenty — każdy dostał po zestawie drewnianych klocków, książeczce i wspólną grę w Grzybobranie. Tata niestety się nie zjawił — musiał być w pracy — przysłał jednak telegram z życzeniami. Wracać mieliśmy na początku sierpnia, jednak mama zdecydowała, że zostaniemy jeszcze ze dwa tygodnie. Stwierdziła, że nie ma sensu, by dzieci kisiły się w betonowej dżungli. Dobrze postąpiła, bo pogoda dopisała, a my dostaliśmy jeszcze dwa tygodnie wakacyjnych, beztroskich szaleństw. Do Żagania wróciliśmy siedemnastego sierpnia — tatuś przyjechał po nas dwa dni wcześniej — z żalem wyjechaliśmy od ukochanej babci i cudownego morza.
Przyszedł wrzesień, początek roku szkolnego. Drzewa zaczęły stawać się żółto-czerwone, a dni robiły się coraz krótsze. Bracia znowu uczęszczali do przedszkola, więc powróciła utarta monotonia codzienności. Wstawaliśmy o wpół do siódmej, mama nas ubierała i odprowadzała chłopców wraz ze mną do placówki. Potem wracałyśmy do domu, jadłyśmy śniadanie, później mama ogarniała mieszkanie. Była chwila na spacer połączony ze sprawunkami, moją drzemkę w domu — w tym czasie obiad robił się sam. Następnie odbierałyśmy urwisów, posiłek, zabawa i wieczorny rytuał kąpielowo-wieczorynkowy, kolacja i w łóżkach byliśmy przed dwudziestą. Wtedy mama miała czas dla siebie: czytała książki, dorabiała sobie, dziergając swetry na drutach i robiąc drobne poprawki krawieckie — zawsze dbała o to, by mieć własne, choćby najmniejsze pieniądze — często też rozwiązywała krzyżówki i wysyłała rozwiązania na kartach pocztowych. Od czasu do czasu udawało jej się coś wygrać.
A w grudniu? W grudniu nie było Teleranka.
CZYTASZ
Zły chłopak
Historia CortaEwelina to trzydziestosześcioletnia kobieta, która opisuje historię swojej wielkiej miłości, a także wspomina urocze na swój sposób lata schyłkowego PRL-u i pierwszych lat transformacji. Gorzko-słodki czar minionych lat, pachnący gumą Donald i dezod...