Rozdział I

117 12 1
                                    

Zastanawialiście się kiedyś, jak to jest uciekać przez pół wyspy przed człowiekiem z nadludzką siłą?
Nie?
A, to szkoda.

Izaya robił to, odkąd pojawił się na Berk. Jeśli spytacie, dlaczego...
-IZAAYAA!
...cóż, nie było konkretnego powodu.

Kruczowłosy w ostatnim momencie uchylił się przed lecącą w jego stronę sosną. Wiatr wywołany siłą z jaką ciśnięto w niego drzewo rozwiał pojedyńcze kosmyki przydługiej grzywki chłopaka. Po okolicy rozległ się charakterystyczny huk powalonego drzewa. Zgadza się, charakterystyczny. Tu w Berk ten dźwięk był aż nadto znany. Można było to porównać do śpiewu ptaków, który budził młodych wikingów w porannych godzinach. Krótko mówiąc, był to odgłos, po którym wszyscy odwracali głowę w stronę źródła, by po sekundzie wrócić do poprzednio wykonywanej czynności.
Sosna mierząca może dwadzieścia metrów wysokości uderzyła twardo o pokrytą ostrymi krzemieniami ziemię. Tor rzutu sprawił, że nim się zatrzymała minęła krótka chwila, której towarzyszyły unoszące się w powietrzu drobiny piachu. Kurz powoli opadał, i choć nadal wlatywał do oczu oraz powodował trudności w oddychaniu bez trudu można było zauważyć szczupłą sylwetkę pewnej, jak to mawiał Shizuo Heiwajima, pchły.
Zazwyczaj, kiedy Izaya miał świetną okazję do ucieczki, znikał Shizuo sprzed oczu, a potem obserwował z ukrycia jak jego bestia wścieka się jeszcze bardziej i rozwala wszystko w promieniu kilkuset metrów. Tym razem, jednak postanowił pobawić się z blondynem nieco dłużej.
- No co jest Shizuś? Trzy godziny biegania za mną zdążyły cię  zmęczyć? Myślałem, że stać cię na więcej, w końcu taki z ciebie paskudny potwór - nastolatek pokręcił głową, a w jego głosie dało się słyszeć kpinę i rozbawienie. - Zawiodłeś mnie Shizuś, naprawdę.
Blondyn, który parę sekund wcześniej opierał dłonie na kolanach i dyszał ciężko, teraz ryknął przeraźliwie. Małe stado ptaków, wystraszone nagłym hałasem, wzbiło się ku górze z głośnym skrzekiem. Na ziemię spadły niewielkie, białe pióra, z których później młodsze dzieci zrobią kolorowe łapacze snów.
- Że co?! Chodź no tu, Izayaaa! - Shizuo chwycił najbliższą belę i jednym ruchem wyrwał ją z ubitej gleby. Przedmiot, który nasunął mu się w ręce miał być przyszłą latarnią oświetlającą ścieżkę do lasu. Izaya pomyślał, że wiking zajmujący się jej budową nie będzie zbyt zadowolony, kiedy zobaczy, że zginęła jedna z ważniejszych części latarni. Nie miał niestety czasu, aby nad tym rozmyślać, gdyż wizja zostania staranowanym przez kawał drewna jakoś mu się nie uśmiechała. - Iiizayaaa! Przestań uciekać, to załatwię to szybko i bezboleśnie!
Izaya uśmiechnął sie krzywo i sięgnął do tylnej kieszeni spodni. Drobna dłoń (przynajmniej w porównaniu do tej Shizuo) ujęła rękojeść krótkiego noża. Była to jedyna, lecz najskuteczniejsza broń Izayi.
- Ty? Bezboleśnie? Chyba za długo biegałeś na słońcu Shizuś - powiedział pewnym siebie tonem, po czym spiorunował go tym obrzydliwym, wyzywającym wzrokiem.
Heiwajima wydał z siebie dźwięk wyrażający bardzo proste odczucie (gniew) i jeszcze prostszy zamiar (zamordowanie). Rzucił się w kierunku Izayi, w jednej ręce ściskając twardą belę, drugą zaciskając w pięść. Chwyt był niezwykle silny, więc Shizuo mógł bez problemu złamać belę na pół, używając tylko prawej dłoni, jednak w tamtej chwili stanowiła ona prowizoryczną broń przeciwko (lub na, zupełnie jak z packami na muchy) Izayi. Zaparł się nogami o kamienną powierzchnie i z impetem wyskoczył do przodu. Ramię, którego przedłużeniem był wielki kawał drewna odchyliło się do tyłu, by po chwili z całą mocą uderzyć w...
- Wybacz Shizuś, mam jeszcze parę spraw do załatwienia. Innym razem napewno cię wykończę!
...totalnie pustą przestrzeń.
Izaya uśmiechnął się i pomachał na dowidzenia do swojego nemezis, jakby do najlepszego przyjaciela. Stał jeszcze chwilę na najwyższej gałęzi pobliskiej jodły, lecz zaraz zniknął w ciemnym lesie, nie chcąc narazić się na spotkanie z pięścią Shizuo.
Przeskakując z drzewa na drzewo, słyszał jak gdzieś za jego plecami znajomy głos zdziera sobie gardło, wykrzykując jego imię. Po lesie rozległo się echo, a zaraz po nim głośny trzask. Oczyma wyobraźni Izaya zobaczył pękającą pod wpływem nacisku palców blondyna korę i złamane wpół grube pnie, lecz nie odwrócił się. Gdy jego przypuszczenia sprawdziły się, a na okryte czarną kurtką plecy wstąpiły plamy przedzierającego się światła, chłopak przyspieszył kroku. Wkroczył jeszcze głębiej w ciemny las.
Las iglasty był jedynym rodzajem lasów na całym Berk, lecz był tak wielki, że obejmował trzy czwarte wyspy. Występowały tu drzewa sosnowate różnych rodzajów i gatunków. Jedne wysokie, drugie nieco niższe - nie miało to dla mieszkańców osady większego znaczenia (nie licząc Izayi, który uwielbiał wspinać się na te ogromne i Shizuo, który w końcu musiał czymś w niego rzucać), gdyż wystarczało, że dawały drewno na opał oraz niezbędne przedmioty użytku dziennego, jak i bardziej skuteczną broń na smoki. Korony drzew wznosiły ku słońcu, przy czym kołysały leciutko na wietrze. One łaskoczą chmury, mówiły niektóre dzieci, łaskoczą i chmurki później uciekają! Z ich perspektywy, kiedy stawały na ścieżce w drodzę do iglastej dżungli, faktycznie wyglądało to, jakby igiełki u szczytów pni igrały z puszystymi białymi obłokami. Dorośli, chociaż znali prawdę, nie mówili jej swoim pociechom, a wręcz sami starali się wyobrażać, że ich teoria jest rzeczywista.
Z kolei dolną część stanowiły mchy, porosty oraz różnego rodzaju krzaki i pomniejsze drzewka. Kobiety zazwyczaj przychodziły tu poszukać grzybów czy słodkich malin i jagód, jako urozmaicenie wikingowiej diety. Główna ścieżka była tylko jedna, wyraźnie widoczna kreska usypana jasnobrązową ziemią i kamykami nie dawała zbyt szerokiego pola do popisu. Na szczęście, jeśli byłeś oryginalny, przy czym lubiłeś stąpać po mięciutkiej zielonej trawie w poszukiwaniu przygód czy dzikich zwierzątek, mogłeś spokojnie wykroczyć poza wyznaczoną granicę. Problem stanowiło to, że las był ogromny i łatwo było się w nim zgubić. Dlatego ojcowie i matki nie pozwalały swoim dzieciom na zbyt dalekie oddalanie się od głównej drogi. Izaya nie miał rodziców, którzy zakazaliby mu spacerowania po lesie, czy rozwalania połowy wioski (co robił właściwie codziennie).
Na włosy o kruczej barwie spłynął blask słońca górującego nad ziemią. Wyskoczył nagle spomiędzy dwóch jodeł i gładko wylądował na dachu czyjegoś domu. Na oko czteroletnia dziewczynka, która go zauważyła rozdziawiła szeroko pyszczek. Izaya zsunął się po kłodach u szczytu mieszkania i zatrzymał się tuż obok niej. Uśmiechnął się milutko, po czym przyłożył kciuk i palec wskazujący do jej małej bródki, by po chwili zamknąć jej dziecięce usteczka. Poczochrał ją po złotych włoskach zaplecionych w kucyki a następnie pobiegł w stronę centrum osady. Zielone oczka zabłysnęły dziwnym blaskiem, a na policzki wstąpił czerwony rumieniec. Żałowała, że chłopak tak szybko zniknął, lecz po chwili wróciła do zabawy swoim pluszowym misiem. Miała jednak nadzieję, że jeszcze się kiedyś spotkają.
Izaya był szybki. Zręczności również mu nie brakowało. Znał skróty, dzięki którym mógł dotrzeć do celu dwa, a czasem nawet i trzy razy szybciej od przeciętnego wikinga. Głównie dzięki temu był w stanie uciec przed nadludzkim węchem Shizuo. Bowiem Heiwajima rzeczywiście był jak zwierzę - wyczuwał, jak to sam określał, smród Pchły z dalekiej odległości, co pomagało mu gonić Izayę nawet, kiedy zniknął mu z oczu. Izaya nie rzadko zastanawiał się, czy tylko w jego przypadku tak było. Wkrótce planował się dowiedzieć.
Orihara znalazł się w pobliżu portu. Ujrzał błękitną taflę wody i odbijające się w niej promienie słoneczne. Przy brzegu morze było przezroczyste; widać było piaszczyste dno wyłożone kolorowymi muszelkami i małymi kamyczkami, dalej przechodziło do coraz ciemniejszych odcieni niebieskiego, by na końcu dojść do głębokiego granatu. Mieniące się fale pobłyskiwały niczym piękne konstelacje, całość wyglądała dzięki temu jak fantastyczny krajobraz kosmosu pokryty setkami gwiazd.
Izaya chwilowo zagapił się w błyszczącą wodę, co spowodowało nieprzyjemne zderzenie z pewnym sadystycznym okularnikiem. Obaj chłopcy runęli ciężko na ziemię, obijając sobie to i owo. Izaya jęknął przeciągle i otworzył oczy, by spojrzeć na powaloną przez siebie osobę.
- Ach, to ty Izaya. Kto by się spodziewał tak czułego powitania z twojej strony - zaświergotał Kishitani Shinra, poprawiając okulary, które przy uderzeniu zsunęły mu się z nosa.
Chłopak uśmiechnął się krzywo, a niektórym mogłoby się wydawać, że był to uśmiech oszusta.
- Shinraaa. Tak, podobało ci się? Mogę robić to częściej - Izaya wyszczerzył się w zadziornym uśmiechu.
- Nie - wyraz twarzy chłopca nie zmienił się nawet przez chwilę. - Co pomyślałaby moja Celty, gdyby zobaczyła jakim darzysz mnie uczuciem? - przyłożył dłoń do czoła w teatralnym geście.
Nastolatek leżący na górze skrzywił się. Każda ich rozmowa, nawet ta najkrótsza, z czasem schodziła na temat rudowłosej. Shinra kochał ją, a Izaya czasem zastanawiał się, co począłby jego przyjaciel, gdyby Celty Sturluson któregoś dnia zostałaby pożarta przez smoka lub zadźgana przez wrogiego wikinga (bynajmniej nie przez niego!).
Orihara przeturlał się w bok, dzięki czemu zapewnił sobie miękkie lądowanie na trawie. Odwrócił się plecami do okularnika i podrapał się w tył głowy. Czuł piekące rumieńce na policzkach, ale nie to sprawiło, że miał ochotę stamtąd zniknąć. Znów to diabelstwo, pomyślał. Od pewnego czasu, gdy przyglądał się ludziom, zwłaszcza tym najbardziej mu znajomym, lub gdy rozmawiał z Shinrą czy Namie jego klatka piersiowa płonęła niczym podpalone smoczym ogniem chaty, a serce, jakby ściskane przez wielkie, silne dłonie, utrudniało oddychanie. Nie znał tego uczucia. Nie rozumiał go. Gardził nim. Bał się go.
A teraz objawiło się ponownie. Starał się uspokoić, rozplątać węzeł, który zaciskał się mocniej z dnia na dzień.
- Nie żeby mnie to interesowało, ale dokąd ci tak spieszno, Izaya? - rzucił Shinra i nieumyślnie poskładał myśli chłopaka. Przynamniej chwilowo.
Orihara skierował się w stronę bruneta. Firmowy uśmiech gościł na jego twarzy - krzywy, naciągany, wręcz przerażający, lecz przez wielu uważany za prawdziwy.
- Ach, oczywiście do domu! Od samiutkiego rana jestem na nogach, Shinra - melodyjny głos wypłynął z ust szesnastolatka. - Wschody słońca są tu naprawdę bardzo malownicze. Wiedziałeś?
- Zabawne, mieszkam tu od urodzenia, a jedyne, co nazwałbym w ten sposób to moja urocza Ceeelty!
Izaya zmarszczył brwi, skonfundowany. Czy ten chłopak był w stanie mówić o czymś innym, niż o swojej niedoszłej dziewczynie i zabiegach i operacjach na ludziach? Nie chciał jednak pokazywać swojego zmieszania i zniesmaczenia, więc przybrał minę szczęśliwego człowieka, za jakiego się zresztą uważał, by po chwili skierować się w stronę chaty na obrzeżach osady.
Droga prowadząca od jego domu do najbliższego skupiska mieszkań trwała jakieś piętnaście minut. Ścieżka była wyraźna, wygodnie się po niej stąpało. Nie została wyłożona śliskimi kamieniami, a po obu jej stronach rosły kolorowe kwiaty, chętnie zrywane przez dziewczynki w cieplejszych porach roku, dzięki czemu uporczywa wędrówka zmieniała się w przyjemny spacer. Centrum wioski znajdowało się niżej niż położona została chata rodziny Orihara, lecz spory kawałek jaki dzielił te dwa miejsca, skutecznie uniemożliwiał szybkie porozumienie się. W krytycznych sytuacjach, kiedy powiadomienie o niebezpieczeństwie wszyskich mieszkańców było koniecznością, większość zapominała o trzynastoletnich bliźniaczkach i ich starszym bracie. Niektórzy martwili się o Mairu i Kururi, mówiono, że stać je na wiele, lecz los lubi zsyłać pecha na dobre dzieci, więc powinny uważać. Na szczęście, dziewczynki miały swoje sposoby na błyskawiczne znalezienie się w samym środku walki, dzięki czemu mogły pomóc w starciu ze smokami, a im samymnie działa się krzywda. W taki sposób pozgromiono wiele latających gadów. Właśnie, z zaskoczenia.
Izayą natomiast nie przejmowano się zbytnio. Wyjątek stanowiło kilkoro wikingów o wielkim sercu i oczywiście wódz wioski, który od pojawienia się rodzeństwa na Berk, pomagał im jak tylko mógł, a Izayę traktował jak członka rodziny.
Tak, wódz Ryuugamine znał charakter Orihary, wiedział też, że nigdy nie zabił smoka i ani razu nie widział, żeby kiwnął chociaż palcem, żeby pomóc ratować osadę. Nie podobało mu się to, a czasami miał wrażenie, że patrzy na swojego syna - Mikado. Chłopak za każdym razem, gdy próbował zrobić coś dobrego, wychodziła totalna katastrofa, a brunet ledwo uchodził z życiem. Jednak, kiedy twarz Izayi zmieniała się w twarz Mikado, starszy Ryuugamine odpędzał od siebie tę wizję. Ci dwaj chłopcy różnili się tak bardzo, że nie sposób było ich do siebie porównać, nawet w kwestii zwalczania smoków. Zresztą tu też ich zachowanie przypominało ogień i wodę - Izaya biernie przyglądał się umierającym, nieważne czy gadom, czy ludziom, natomiast Mikado próbował stawać z nimi w szranki (pomijając, że strasznie opornie mu to wychodziło). Bywało, że ignorował dwójkę chłopców. Zawód i uczucie odrazy brało nad mężczyzną górę już nie raz. Starał się, by Izaya i Mikado mimo wszystko nie wchodzili mu na głowę, miał w końcu zadania i obowiązki właściwe dla każdego wodza, a wierzcie mi, wykarmienie całej ludności wioski i ochrona jej przed smokami to wcale nie jest bułka z masłem. Zwłaszcza gdy trzeba było liczyć także naprawę szkód po dwójce pewnych nieokrzesanych bachorów.
Chłodny powiew wiatru muskał leniwie twarz Izayi. Zachodnia strona ścieżki prowadzącej do mieszkania rodzeństwa Orihara zarośnięta była niewielkimi drzewami, co skutecznie blokowało przepływ powietrza, lecz ustępowało mu na tyle, by spacer był przyjemny. Ostatnie kroki pokonał wielkimi (jak na jego wzrost) krokami. Izaya nie był bardzo wysoki; niższy od Shinry, ale wyższy od Celty, lecz nie był też, jak to się czasem mawiało, trolem leśnym (które wielkością dorównywały dużym paprociom). Mimo to, gdy porównywał siebie z Shizuo, czuł nieodparte wrażenie, że on jest małym mitycznym stworzonkiem, a Heiwajima posiada wzrost przeciętnego człowieka. Oczywiście nie okazywał tego, a również rzadko się zdarzało by ktoś wyśmiewał się ze wzrostu szesnastoletniego Orihary.
Nagle uśmiech wdarł się na jego twarz. Jak zwykle - nieszczery i przesycony chorobliwą złośliwością. Mimo że z pozoru mogło to wyglądać, jakby śmiał się sam do siebie; to ten moment kiedy samotnie spędzasz czas, obok ciebie przechodzi tłum ludzi, a ty ni stąd ni zowąd przypominasz sobie najśmieszniejszy kawał jaki ostatnio usłyszałeś i wybuchasz histerycznym śmiechem. Lecz Izaya nie był tym typem człowieka. Rzadko słuchał jakichkolwiek dowcipów (głównie dlatego, że nie często spędzał otwarcie czas ze znajomymi, a jeśli już, to z takimi, którzy panicznie się go bali lub nienawidzili), śmieszyły go zupełnie inne rzeczy niż grubiańskie żarty, czy niewinne psikusy. Ale o tym przecież już wiemy - ludzka śmierć była dla niego chlebem powszednim.
Czy aby napewno?
Przez moment poczuł lekkie odrętwienie, skojarzył je z uczuciem po uderzeniu w policzek, tym, którym zazwyczaj przerywa się niewygodną rozmowę. Nie to, żeby kiedyś sprawdził to na własnej skórze.
Paraliż zniknął tak szybko, jak się pojawił, na chwilę przed zderzeniem głowy Izayi z ciężkim butem jego siostry, Mairu. Chłopak uchylił się przed mocnym ciosem, nie robiąc sobie większego problemu. Jego refleks był na właściwym miejscu.
- Braciszku, jak mogłeś? - krzyknęła młodsza bliźniaczka, przeciągając nieco samogłoski, a w jej głosie słychać było, typową dla dziecka, który od poranka trenował rzucanie siekierą do drzewa, lecz za każdym razem przedmiot mijał wyznaczony cel o milimetry, zawiść. Starsza rzuciła mu jedynie powitalne spojrzenie, ale nie było ono ani trochę przyjazne.
Odwrócił się bokiem, tak by widzieć obie dziewczynki i wycofał się nieco w stronę iglastej zapory z małych sosen. Teraz stały przed nim hiperaktywna okularnica o wyglądzie mola książkowego i krótkowłosa młoda dama o spokojnej twarzy, nie mówiąca zbyt wiele, w ubraniach wojowniczki pierwszej linii frontu.
Mairu i Kururi, mimo że były bliźniaczkami, nie dało się ich ze sobą pomylić, zarówno pod względem charakteru, jak i wyglądu.
Mairu czesała swoje długie, ciemne prawie jak u brata, włosy w warkocz, okazjonalnie dwa. Twarz zdobiły średnio grube szkła oprawione w ładnie wyglądające oprawki. Ubierała się dość specyficznie; skórzany bezrękawnik i gładka granatowa koszula, najprawdopodobniej bawełniana, nie pasowały do nieokiełznanego charakteru wyćwiczonej ficznie dwunastolatki. Spódniczki w oliwkowym kolorze nie pokrywały ostre ćwieki, tak jak to bywało w pozostałych przypadkach walczących młodych kobiet. Jednak, o dziwo, całość przedstawiała się naprawdę fantastycznie i mało kto mógł na pierwszy rzut oka nazwać tę dziewczę "tą bardziej żwawą".
Kururi natomiast wdziewała ciemnoniebieską spódnicę z ostrymi jak brzytwa smoczymi zębami, a górna część ciała okryta była bluzką, w odcieniu takim samym, jak dolna część ubioru jej siostry. Na ramionach spoczywały metalowe naramienniki. Włosy miała krótko przycięte, wyglądały u niej bardzo schludnie i właściwie zarazem.
Nikt nie mógł spodziewać się, jaka dziewczyna ukrywa się pod całym tym odzieniem - apatyczna, jakby nieczuła na otoczenie, lecz jednak troskliwa i bardzo przyjazna.
Wyraz twarzy Kururi, co dziwne, był nieporuszony, w pewnym sensie przekazujący niewinność, jak i uległość zarazem. Element niepasujący do obrazka, możnaby rzec. Zupełnie jakby ktoś rozłożył hamak i zaczął się opalać w samym środku dzikiej burzy.
Bliźniaczki miały swój znak rozpoznawczy (można było pomyśleć, że chcą naśladować brata), a były nim doszyte do górnej części ubioru kaptury, z czego starsza posiadała motyw z kocimi, natomiast młodsza z psimi, uszami.
Ale, co w wypadku Kururi było najgorsze? Prawdopodobnie to, że nawet gdyby chciała odezwać się w normalny sposób (owszem, Kururi potrafiła to zrobić, lecz nie robiła tego od tak dawna, że zapomniała jak używać pełni swego głosu), to nie mogłaby. Niektórzy postawiliby teraz pytanie; dlaczego? Otóż, gdy dziewczynki miały po pięć lat, rzuciły miedzianą monetą, która miała zadecydować o sposobie ubierania się, jak i usposobieniu każdej z nich. Wierzyły zaciekle, że są jedną duszą w dwóch ciałach, jednak nie wiedział o tym nikt prócz sióstr i Izayi. Nie żeby miał z tym coś wspólnego. O nieee! (Tak.)
Pomimo wszystko, dziewczynki uzupełniały się, więc póki były razem, miały pewność, że rzadka przeszkoda nie jest im straszna. Gorzej, gdy pozostawały rozdzielone. Na szczęście, a może i na nieszczęście, rozdzielenie ich było prawie nie możliwe. (Dla chcącego, nic trudnego, hehehe - wyszeptał tajemniczy głosik w głowie Izayi.)
Izaya wzdrygnął ramionami w przepraszającym geście, przychylił główkę w prawą stronę, tak by kruczoczarne włosy opadły mu na oko i wystawił różowiutki język. Ręce wsadził do kieszeni czarnej kurtki.
- Więc, jak wam minął ranek z Aobą? - zacisnął brwi, a oczy zabłysły złośliwie.
- Skąd ty...? Przecież zanim wyszłyśmy z domu, ciebie już dawno nie było!
Uniósł ręce w geście niewiedzy, nadal trzymając je utopione w kieszonkach. Kurtka wywinęła się nieco, ukazując wewnętrzne szwy utrzymujące materiał w całości.
- Nie słyszałyście plotek? Ja wiem wszystko! - zaświergotał dziecięcym tonem, obracając się przy tym wokół własnej osi.
Aoba Kuronuma spędzał z Mairu i Kururi dość sporo czasu. Był w ich wieku i ogólnie dobrze się dogadywali. Izaya, jako osoba wyjątkowo obeznana, jeśli mowa o prywatnych sprawach poszczególnych mieszkańców wioski, jak i częściowo związanych z wyspą, wiedział o Aobie wystarczająco, żeby wiedzieć, że w przyszłości może stanowić zagrożenie. Aoba, bowiem, miał charakter podobny do jego, a do tego zdążył już wplątać się w niebezpieczne dla dzieciaków sprawy. Oczywiście nic nie było pewne. Izaya również się rozwijał, a Kuronuma nie wiedział jeszcze, jak najlepiej manipulować ludźmi i iść do celu po trupach bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Krótko mówiąc, Aoba mógł na razie co najwyżej pomarzyć o przerośnięciu sławnego Izayi Orihary.
Póki co, Izayi nie interesował ciemnowłosy chłopak, jednak, jak przystało na człowieka gotowego na wszystko, trzymał rękę na pulsie i co jakiś czas przyglądał mu się dokładniej niż zwykle.
- Właśnie, Izuś! Spotkałyśmy Shizuo, pytał czy cię przypadkiem nie widziałyśmy. Wyglądał na zdenerwowanego.
- A kiedy on nie jest zdenerwowany? - chłopak burknął pod nosem i skierował się w stronę ciężkich, ciemnobrązowych drzwi. - Muszę się czasem pobawić z moją bestią - dodał po cichu, tak, żeby nikt go nie usłyszał, po czym uśmiechnął się pod nosem.
Dziewczynki, lekko zdezorientowane, pobiegły za starszym bratem. Śmiały się przy tym, szepcząc coś o niezrozumiałych dla Izayi rzeczach. Izaya również miał dobry humor. Rozmyślał, jak spędzić resztę dnia (miał do wyboru ponowne spotkanie z Shizusiem, obserwowanie losowo wybranej osoby i pozostanie w domu, z czego tego ostatniego raczej wolałby uniknąć), lecz nie wziął pod uwagę, że nieprzewidywane wydarzenie zmieni wszystkie jego plany na najbliższe kilka lat. Tego co stało się późnym wieczorem, nikt nie był w stanie przewidzieć.

Ludzkie Ciało, Smocza Dusza | Drrr & HTTYD Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz